„Levante” Na drugim końcu świata

literatura

„Edyta Niewińska po „Kosowie” przychodzi z Levante, i tak jak on – zrzuca z nas kolejne warstwy przyzwyczajeń, stereotypów, masek, klisz, archetypów.” – napisała mądra i ceniona przeze mnie dziennikarka Magda Kasperowicz. Tak, udało się, „Levante” niebawem ujrzy światło dzienne. Było ciężko, był thriller, ale koniec końców udało się pomyślnie zebrać kwotę potrzebną na publikację pierwszego nakładu książki. Ludzie są jednak wspaniali, nieustannie przypominają mi, że warto w nich wierzyć i im zaufać, choć to jest trudne, bo w tej sytuacji obnażamy swoją niemoc, swoją piętę achillesową i wystawiamy się na ciosy. Ale co, jeśli założymy, że zamiast ciosów otrzymamy najpiękniejszy prezent? Ludzką życzliwość, dobre słowa, wsparcie? Dokładnie tak będzie. Czasem zdarza mi się o tym zapomnieć. Wstydzę się potem chwili słabości. Ja, która poświęciłam część mojego życia na pracę dla organizacji pozarządowych, mam problem z wiarą w człowieka. Cóż, mi też się czasem zdarza, też jestem tylko człowiekiem. Na szczęście ten głos w środku, który mnie prowadzi przez życie, potrafi mnie skutecznie ustawić do pionu. Ostatnio często go słucham.

Levante wizual

Levante

codzienność :), literatura, przemyślenia antropologiczne

Stało się i w końcu się udało – napisałam i zredagowałam nową książkę. Skończyłam nad nią pracować niecałe dwa miesiące temu i zadałam sobie pytanie – co teraz? Teraz oczywiście trzeba ją wydać. Nie takie to proste, jak się wydaje. Jeśli pójdę do wydawnictwa, będę czekać dwa lata, a bandycka polityka wydawnicza znów pozbawi mnie jakiegokolwiek dochodu. Mogę ją wydać w selfpublishingu, ale jak mam ją sprzedać, nie mieszkając w Polsce? Nie jestem Kubą Wojtaszczykiem, nie znam się na auto-promocji i podziwiam chłopaka, że dał radę. Rok 2014 zdecydowanie należał do niego! Ja tymczasem, kiedy myślę o tym, że mam się sama zająć dystrybucją mojej książki, wyobrażam sobie stoisko na targu warzywnym, gdzie obok szmuglowanych papierosów i jajek ze wsi stoję ja z książką, ogrzewając się czasem przy koksowniku. Może to i ciekawa wizja, ale wyłącznie jako żart rysunkowy, jako realia już tak nie śmieszy. Raczej budzi moje przerażenie.

I oto pojawia się nowa opcja – samodzielne sfinansowanie książki z dodatkową pełną obsługą wydawniczą, w tym ogólnopolską dystrybucją i promocją. Cudo, marzenie pisarza, w dodatku nie obdzierają ze skóry finansowo i jest nadzieja, że uda się jakieś grosze odłożyć na research do kolejnej książki. A dwie następne już mam w głowie, za dwa-trzy miesiące zaczynam pisać trzecią książkę. Pozostaje tylko zebrać pieniądze na sfinansowanie „Levante”. Z pomocą przychodzi platforma crowdfundingowa. Pomyślałam sobie, przecież ludzie czytali „Kosowo”, lubią mój styl, na pewno chętnie kupią moją nową książkę. Moi przyjaciele, znajomi, którzy doceniają to, że piszę i się nie poddaję, mimo, że czasy nie sprzyjają artystom, na pewno pomogą. A więc zaryzykowałam.

Minęły trzy tygodnie od startu projektu, książkę w przedsprzedaży kupiło 14 osób. Dwoję się i troję, proszę przyjaciół o polecanie książki znajomym, o kupienie jednego egzemplarza. Pomysłów mi brakuje. Amanda Palmer, najskuteczniejsza artystka jeśli chodzi o crowdfunding, mówi, że trzeba zbudować sieć bezpośrednich kontaktów, wówczas nie trzeba zmuszać ludzi do kupienia sztuki, ale pozwolić im za nią zapłacić. Może pytanie jest takie – czym są w dzisiejszych czasach bezpośrednie kontakty? Czy przyjaźń, bliska znajomość, ileś czasu spędzonego razem, to nie jest to? Pozostaję optymistką, choć nie wiem na razie, o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego ludzie wolą puste lajki, niż prawdziwe działanie? Wystarczy 120 osób kupujących książkę, żeby pojawiła się w księgarniach. 120 książek, które będę musiała zapakować, każdą osobno, pójść na pocztę, nakleić znaczek, jednym słowem nie tylko zrzec się dochodu ze sprzedaży 120 książek, ale jeszcze wykonać kawał solidnej pracy. Po stronie czytelnika wystarczy tylko wyjąć kartę z kodami, kliknąć w zakładkę „książka + podziękowania – 50 zł” i zrobić szybki przelew, nie ruszając się z domu. Proste, tylko jak znaleźć 120 chętnych do kupienia książki osób? Jeśli ktoś ma pomysł, to ja chętnie wysłucham.

LEVANTE

Fot okładkowe Rafał Meszka

Porozmawiajmy o emocjach – rozmowa z Edytą Niewińską, autorką „Kosowa” i opowiadania w tomie „Bookopen”

literatura

Doroślejemy i przestajemy mówić o genitaliach, zaczynamy mówić o tym, co nas definiuje, co jest częścią naszej tożsamości, czyli o intymnych relacjach z ludźmi, którzy są nam bliscy – przekonuje Edyta Niewińska, autorka jednego z opowiadań tomu „Bookopen“.

ZUPEŁNIE INNA OPOWIEŚĆ: Sto tekstów, najczęściej ludzi nieznanych – to „Bookopen“, niezwykły eksperyment, książka szczera, pełna emocji, często ekstremalnych. A wśród nich „One Night Stand“ Edyty Niewińskiej. To opowiadanie czy dziennik? 

EDYTA NIEWIŃSKA: ”One Night Stand” to opowiadanie, które jest fragmentem mojej nowej książki. Kiedy usłyszałam o idei Bookopen, bardzo mi się spodobał ten pomysł. Brakuje mi w literaturze głosu prawdziwych ludzi, głosu pokolenia, pokoleń, które otwarcie mówią o swoich problemach i codzienności. Z przyjemnością dołączyłam do tego grona, dodając coś od siebie.

Porozmawiajmy o emocjach – rozmowa z Edytą Niewińską, autorką „Kosowa” i opowiadania w tomie „Bookopen”.

Smuteczek?

codzienność :), Hiszpania, literatura

W nocy padało, po raz pierwszy od miesiąca. Mimo wszystko od tygodnia już zimowa aura, skończyły się upały, zawiało wiatrem z wysp brytyjskich, a taki to wiadomo od razu, że zimny. Nastąpiło przegrupowanie odzienia z letniego na zimowe, swetry, ciepłe skarpy i koce znalazły swoje przeznaczenie. Brak kaloryferów mocno daje się we znaki. Taki to luksus, jak się niektórym wydaje, mieszkania w ciepłym kraju. Może faktycznie są tu tylko dwa sezony – letni i zimowy, rzeczywiście śniegu tu nikt nigdy nie widział i temperatura nie spada poniżej zera. Ale brak ogrzewania w domach, a nawet kominków, sprawia, że jednak ta pora zimowa daje się we znaki. Teraz po prostu trzeba przeżyć cztery miesiące i znów będzie lato. Zacisnąć zęby, założyć dodatkowy sweter i pomyśleć o tym, co było i będzie. I cieszyć się, że nie ma zasp ani zadymek śnieżnych. Bałwana też w tym roku nie ulepię. 

Wystarczy jeden dzień bez słońca i jakoś się robi smutnawo. Miasteczko wymarłe, od połowy listopada do połowy grudnia wszystko zamknięte, ferie zimowe urządzają sobie restauratorzy oraz wszyscy ci, którzy ciężko pracowali w sezonie letnim. Ten spokój sprawia wrażenie, jakby już zawsze tak miało być. Jak sto lat samotności od teraz do końca życia. To prawda, że można teraz bezkarnie wdać się w pogawędkę ze znajomą właścicielką sklepu w trakcie kupowania fasoli i jeszcze dobrych piętnaście minut po, bo nie ma nikogo, kto by się tym niecierpliwił. Niekoniecznie dlatego, że klientów brak, ale też dlatego, że tu rozmowa jest w cenie i nikt nikogo nie będzie karcił za przydługie debaty przy ladzie o niczym. 

Tymczasem dzwony wybijają godzinę nostalgicznie, robi się jeszcze bardziej literacko, kiedy ktoś umiera, wówczas dzwony wydzwaniają swoją melodię odejścia w rytmie pochodu za trumną, nie płaczliwie, z honorem i szacunkiem, z nutą nadziei, że coś się kończy żeby coś się mogło zacząć. Za każdym razem, gdy je słyszę, mam ciarki na plecach i przystaję na chwilę, żeby pobyć, pooddychać i nic więcej. 

I tylko flamenco żal. Na kolejny koncert trzeba będzie czekać do wiosny. Chyba, że gwiazdkowo się rozśpiewają ku uciesze mieszkańców najbardziej umuzykalnionego miasteczka na południu. I nie będzie grubych mikołajów wciskających dzieciom cukierki w centrum handlowym, nie będzie jingle bells, bo tu nie ma świątyni konsumpcji po prostu. Będzie fiesta w barach i gwar wesołych rozmów dochodzący z ulicy. Wszyscy się przebudzą z zimowego snu na chwilę. A teraz koc, drugi koc, kołdra i zasnąć. Zamknę oczy i zapomnę o tym, co po mnie polskimi mackami próbuje sięgnąć bezlitośnie.  Zresetuję mózg, może wreszcie uda mi się myśleć jak andaluzyjka, upraszczając życie i sprowadzając je do tego, co naprawdę ważne.  

Życiowe chujowe jesienne przypadki i jedna dobra wiadomość

codzienność :), literatura

Nie wiem, czy ten polski naród jest jakoś przeklęty, czy po prostu ludzie tak mają, a ja łaskawie, dla dobra mojego zdrowia psychicznego, raczę tego nie zauważać. Bo kiedy w dniu podpisania umowy przedwstępnej na zakup mieszkania potencjalni kupcy nagle sobie uświadamiają, że w okolicy jest problem z parkowaniem i z tego powodu rozmyślają się i jest im oczywiście bardzo przykro, ale liczą na zrozumienie, to ja mam jednak dość jasny opis sytuacji, a także bez problemu jestem w stanie zidentyfikować swoje, związane z tą sytuacją, emocje. 

A więc na pocieszenie – przeczytałam bardzo, ale to bardzo ciekawą recenzję książki, w której znalazło się też moje opowiadanie. Podzielę się, bo dobra. „To dziennik online 30- i 40-latków, ubrany niespodziewanie w szatę drukowanej książki. Ale książki, która niczego nie udaje (a już na pewno powieści, zbioru opowiadań czy antologii). Jej zalążkiem był internetowy projekt literacko-społecznościowy na portalu Bookopen.pl, polegający na prowadzeniu zbiorowego dziennika 30-40-latka. 262 osoby napisały łącznie 455 tekstów, ocenionych potem przez czytelników. To rasowe opowiadania, zwykłe notatki do dziennika, wiersze, a wreszcie przeniesione żywcem z sieci fora. To utrwalona na papierze chwila, która w internecie ginie pod natłokiem innych chwil, składających się z komentarzy, wykrzykników i emotikonów, a tu zyskuje nieśmiertelność. ” – pisze Alex Kuklov na swoim blogu.

I jeszcze tak pisze: „Edyta Niewińska w „One Night Stand” opowiada o byciu singlem nie tyle z wyboru, co w wyniku zrządzenia losu. Ale nie ma tu żałoby czy rozpaczy. Jest noc z przygodnym facetem i smażenie jajek na śniadanie („Właściwie to bez przesady – same się smażą”). Autorka „Kosowa” daje nam przedsmak swojej kolejnej książki – tym razem nie o depresji i zwątpieniu, ale o ucieczce, także w obojętność.”

Sama jestem ciekawa tej książki, jeszcze jej nie mam, swój autorski egzemplarz oddałam mamie. Jak dobrze pójdzie, to książka wraz  z przyjacielem przyleci do mnie na gwiazdkę. Jak dobrze pójdzie, w prezencie na gwiazdkę pozbędę się mieszkania, kredytu i uciążliwych, chronicznie jakby niezdolnych do uczciwości, Polaków. To był powód, dla którego wyjechałam z Polski. To jest wystarczająco dobry powód, żeby tam nie wracać.

Autopromocja czyli słów kilka o „Kosowie”

Kosowo, literatura

Alex Kuklov napisał, co myśli o „Kosowie”. Ponieważ się lubimy, to chyba nie napisał źle.

Oczywiście warto samemu sobie wyrobić zdanie, ale dobrze też poczytać rekomendacje. Na przykład taką.

„Bez etatów i bez miłości idą pod rękę miejską dżunglą ze strachem z jednej strony, i biernością z drugiej.
Boją się podejmowania decyzji. Pokolenie po transformacji.
W poszukiwaniu siebie, swojej tożsamości, i utraconego czasu.
Momentami bolesny, ale przejmująco prawdziwy obraz współczesnych trzydziestolatków.
Debiut literacki Edyty Niewińskiej.
Szlachetna hierarchia wartości wpojonych przez rodziców, na które nie ma miejsca w dzisiejszym świecie.
Niemożność wyboru drogi, chaotyczność, ucieczka od odpowiedzialności i gonitwa za czymś nienazwanym.
Wyrazisty język, konsekwencja, metafora i symbol, sylwetki bohaterów prawdziwych. Autorka zabiera nas w podróż i opowiada swoją historię, dyskretnie wkradając się do umysłu czytelnika, konsekwentnie zmusza nas do odkrycia i zmierzenia się z naszym, własnym, intymnym, prywatnym i jakże bolesnym Kosowem.
Polecam!” 
M. Kasperowicz, Polskie Radio, TVP Kultura

Zaskakujący (dla mnie, bo jaka klasa! jaki styl! oby takich więcej) i ładny dialog na temat „Kosowa” zawiązał się na portalu Leniwiec Literacki i jak najbardziej polecam, ale już chyba raczej po przeczytaniu książki, bo dobrze im wyszła analiza tego tekstu i piątka za czytanie książek ze zrozumieniem!

A jeśli ktoś jest bardziej „wizualny”, to może do czytania zachęci go booktrailer

Trzech panów w łódce… a nie, to był samochód!

codzienność :), Hiszpania, literatura

Panów było trzech. Pan prowadził samochód, a dwóch, którzy jeszcze panami do końca nie byli, usiedli z tyłu. Była wściekle wczesna pora i gdyby zapytać, co ich skłoniło do tej podróży, każdy podałby przynajmniej jeden wystarczająco logiczny powód. Powodem tym jednakże nie była żadna z pań, które także zmieściły się w tymże samochodzie. Panie i panowie podróżowali zatem wczesnym rankiem, licząc się z tym, że lada chwila wzejdzie słońce. Był 1 listopada, nieco chłodno, kilkanaście stopni na zewnątrz. Pół godziny trwały pospolite głaski, czyli wymiana nic nie znaczących zdań i równoważników. Tak naprawdę o tej porze nocy, na samym jej skraju, nikt nie miał nic przeciwko podzieleniu się swoją historią jak resztką chleba z dnia poprzedniego, żeby posilić się czymś o poranku. Słońce wschodziło szybko, porażając zmęczone od nieprzespanej nocy spojówki i podnosząc temperaturę niemal błyskawicznie o co najmniej dziesięć stopni.

Dwóch panów jechało po psa. Pies znajdował się w bardzo drogiej, psiej rezydencji. Nie zostawili go tam dobrowolnie, po prostu w drodze powrotnej z Maroko celnik uznał, że psu brakuje szczepienia, wobec czego należy go natychmiast zaszczepić, żeby mógł przekroczyć granicę Unii Europejskiej i w związku z tym pies musi przejść 15 dni kwarantanny. Tym sposobem Pino został na przymusowej, luksusowej kwarantannie, panowie zaś wyruszyli w siną dal, żeby po równo 15 dniach, skoro świt odebrać swojego pupila.  GPS w komórce pana trzeciego ustawiony był na adres psiego schroniska, pardon – rezydencji.

Dziewczyna była Szwedką i wybierała się tam, skąd panowie dwaj niedawno wrócili – do Maroka. Z miejscowości, w której znajdowała się psia rezydencja, co dwie godziny do Tangieru odpływał prom. Pierwszy poranny startował o dziesiątej.

Był 1 listopada. Święto Zmarłych, którego tutaj nawet nie było śladu. Druga pani i trzeci pan to ja i mój ukochany.

Dojechaliśmy do rezydencji, która nie wyglądała na pięć gwiazdek ani na 525 euro, które panowie zapłacili za pobyt Pino. Nie było jeszcze ósmej rano, zgodnie postanowiliśmy zaczekać na psa i zabrać całą trójkę do portu, skąd mogli bez trudu złapać autobus powrotny, gdyż jeszcze tego samego dnia w południe jechali do Francji. Okolica psiej rezydencji zaś nie widziała taksówki od ponad dekady. Słońce wznosiło się nad nieboskłonem rażąc w oczy, przeklinałam pozostawione w domu okulary przeciwsłoneczne. Zapytałam Szwedkę, czemu Maroko.

Odpowiedź była równie bezpretensjonalna, co zaskakująca – jadę poślubić mojego chłopaka. Aha. Na szczęście nie zadałam najbardziej idiotycznego pytania na świecie, a długo jesteście razem? Dwa dni temu został deportowany do Maroka. Nie ma papierów, nie ma paszportu, pochodzi z Sahary Zachodniej, która jest takim marokańskim Kosowem. Zgarnięty z ulicy, w klapkach, szortach i tiszercie czeka na swoją dziewczynę w Agadirze. A ona? W marcu skończy studia, ma już kupiony bilet do Szwecji na styczeń, na egzaminy. Dwie walizki, jedna wielka, pełna jego rzeczy, druga malutka, jej niezbędny na tę podróż dobytek. Wyjdzie za niego za mąż i wrócą do Europy. Papierów nie ma, załatwi jak wróci na egzaminy. Spokojna, opanowana, pewna tego, co robi. Uśmiechnięta takim wewnętrznym uśmiechem. W oczach, w duszy.

Pino cały i zdrowy. Poszczekuje pytając – gdzie do cholery byłeś łajdaku? Ktoś w samochodzie mówi – pies potrzebuje prysznica. My też, stwierdza ze śmiechem jeden z panów. W porcie słońce już w pełni, ciągniemy walizki dziewczyny, pomagamy kupić bilet. Panowie zapraszają na kawę, w kawiarni odbywamy naprzemienne wędrówki do toalety, pies szczeka, nikomu nie przychodzi do głowy nas stąd wyprosić. Panowie żegnają się, jeszcze dziś muszą być w Montpellier, dobre tysiąc pięćset kilometrów. Dziewczyna związuje włosy w kucyk, spina grzywkę wsuwką. Nagle widzę, jak bardzo jest dziewczęca, w jej oczach radość miesza się z przerażeniem. Gdybyś kiedyś potrzebowała… zapytaj w mieście na górze o dziewczynę z Polski, która pisze książki. Żegnając się mam nadzieję, że jej się uda. Że on nie jest tym, który szuka Europejki, żeby mieć legalne papiery. Że jej intuicja nie zawodzi, a uczucie nie zaślepia.

Przemierzamy drogę wzdłuż oceanu. Choć już listopad, chciałoby się zatrzymać na plaży, wykąpać.

Słońce pięknie świeci w ten listopadowy poranek. Wszystkich Świętych, dwadzieścia pięć stopni.

Czas sobie płynie…

codzienność :), literatura, plan filmowy, wolontariat

Jak jest praca, to nie ma pisania! Miesiąc czasu zleciał jak chwila, kiedy to się stało? Tylko książki, filmy, filmy, filmy, książki… W międzyczasie plaża, flamenco, wizyty gości z Polski i dobre towarzystwo. 

Na początku września zyskałam kolejny stopień wtajemniczenia i zostałam trenerem edukacji pokojowej.  Dumna jak paw uniosłam się na chwilkę w przestworza, pełna myśli o lepszym świecie. Wolontariacka praca dla organizacji pozarządowych to coś, co płynie prosto z serca, z poczucia życiowej misji. Im bardziej się w to angażuję, tym bardziej otwierają się kolejne drzwi do dużych projektów, które dają wiele satysfakcji i pozytywnej energii na codzień. Oby tak dalej!

W międzyczasie zyskałam producentki filmu opartego na mojej książce. To nie są zwykłe producentki, to prawdziwe skarby! Dość powiedzieć, że dzięki ich staraniom rozmawiamy z Zentropą o projekcie, a berlińska reżyserka czyta książkę i niebawem wszystko się wyjaśni. Wpływamy na szerokie wody… Zaproponowano mi także współpracę przy scenariuszu filmowym, której nie mogłam się po prostu oprzeć i tak oto dostałam swoją życiową szansę. Ręce pełne roboty!

Czas też najwyższy skończyć książkę, skoro już wymyśliłam dla niej najbardziej zaskakujące i najlepsze zakończenie. Pozostaje tylko napisać te czterdzieści stron i wysłać do wydawnictw. Ale zanim to się stanie, za dwa tygodnie będzie można kupić doskonały zbiór opowiadań, w którym znalazło się także kilka słów ode mnie.

Cóż, po prostu chwilowy nadmiar szczęścia i teraz trzeba jeszcze popracować w znoju i pocie czoła, żeby za kilka miesięcy móc się cieszyć pięknymi rezultatami, o jakich całkiem niedawno mogłam co najwyżej pomarzyć.

Wybaczcie więc zaniedbania w pisaniu, za chwil kilka będzie znacznie więcej do poczytania, nie tylko na blogu.

Buen viaje!

codzienność :), Hiszpania, literatura

Jutro wyjeżdżamy, na miesiąc, może półtora, a czuję się, jakbyśmy wjeżdżali gdzieś na koniec świata na zawsze. Jest 38 stopni, zero wiatru, w przyszłym tygodniu ma być pięć więcej i nawet się cieszę, że w Polsce będzie trochę chłodniej. Dzięki temu wyjazdowi wiem, że mieszkańcy naszego małego miasta nas zaakceptowali. Pytają, czy potrzebujemy pomocy, stawiają wino, pytają o życie, o Polskę i kiedy wrócimy. Urok mieściny, w której wszyscy się znają. Rzeźnik, u którego kupujemy wędliny, zawsze nam daje coś ekstra, ale dzisiaj poszedł na całość. Dostaliśmy chorizo, wielką puszkę super tuńczyka, takiego że ach! i butelkę wina za 10 euro. Jako, że butelka przyzwoitego wina kosztuje tutaj 1,50 euro, uznaję, że gest jest szeroki. Jak zwykle jestem nim zaskoczona. Mieszkamy tu pięć miesięcy, socjalizujemy się w granicach rozsądku, mamy oczywiście swoich tutaj ulubieńców, jadamy „na mieście” w granicach przyzwoitości, nie zostawiamy co sobota majątku w barze. Ludzie nas lubią widocznie. Z wzajemnością. Taka mała społeczność uczy więcej, niż życie w wielkim, anonimowym mieście. Przede wszystkim tolerancji, nie oceniania ludzi po jednym wyskoku, dawania kolejnej, setnej czasem szansy, dystansu do tego, co mówią inni i otwartości. Przepiękna lekcja życia. 

Upał spływa po skroniach. W głowie kotłuje się ostatni rozdział bardzo dobrej książki. Czas na sny, projekcję przegrzanego mózgu. Wyświetlę ją sobie na murze, białym jak śnieg, murze domu naprzeciwko, jak śnieg, którego tutaj jeszcze nie widziano.

Ach, witaj Madrycie! Nie mogę się już ciebie doczekać….

Pani Rezydentka

codzienność :), Hiszpania, literatura

Dostałam dzisiaj moją tarjeta de residencia na pięć lat. Czyli wolno mi. Co najmniej tyle, co Hiszpankom i Hiszpanom, z całym szacunkiem do tego sympatycznego narodu. Który mówi „mi casa es tu casa” co w jakkolwiek dowolnym tłumaczeniu oznacza „nigdy, przenigdy! nie przychodź do mojego domu!”. Który zachwyci cię muzyką, tańcem, żywiołowością i tak szybko cię zapomni, jak cię zabawił, ale przy każdym następnym razie będzie równie miły, przyjazny i niezawistny. W którym pan ochroniarz w wydziale do spraw obcokrajowców podchodzi, szuka rozwiązania dla naszego chwilowego, maleńkiego problemiku, wyrywa nam dokumenty z dłoni, biegnie skserować za darmo, pyta urzędników, gdzie mamy iść z papierami, towarzyszy nam aż do samego końca przez kolejne dwie godziny i jest po prostu cholernie miłym, bezinteresownym człowiekiem! Gdzie pani w ichnim zusie ma takiego samego focha, jak w Kaliszu czy Brzesku, a do tego jeszcze żąda, by umówić się z nią na wizytę, ale koniec końców nie trzeba jej przekonywać, żeby mówiła rzeczowo i sensownie, co jak i gdzie zrobić, żeby było dobrze. W międzyczasie wchodzimy na górę, sanktuarium świętej Anny, mamy jubilatkę w rodzinie, chcieliśmy kupić dewocjonalia, pani ma tylko kwiatki i pocztówki, wysyła nas do jubilera, jubiler zamknięty, interes chyba nie idzie za dobrze. Pocztówki to my wysyłamy na potęgę, ale nie ze świętymi, z naszą czarowną wsią, drugim najpiękniejszym miasteczkiem w Hiszpanii. Kto chce pocztówkę? Pisać, adresy i kilka słów od siebie, wysyłam! Jestem najlepszą klientką hiszpańskiej poczty w okolicy, wysyłam rekordową ilość pocztówek miesięcznie. Lubię to i już. Pocztówki mają swój urok i czar.

Za dwa dni Madryt. Nie mogę się doczekać. Wydaje mi się, że dopełnię obrazu ostatniego rozdziału aktualnie pisanej książki i wreszcie spokojnie ją skończę. Nie mogę się doczekać. Zapisy na książkę też przyjmuję. Czytajcie, to rozwija umysł, wyobraźnię. Cudnie mieć piękne sny, za dnia, na jawie. W pracy, w przerwie na ciastko, czekając na tramwaj. Śnijcie pięknie czekając na książkę.