Mózg działa w działaniu

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., muzyka, przemyślenia antropologiczne

Dziś będzie chaotycznie, bo to jest dzień na zbieranie myśli, segregowanie i przyglądanie się im, ich znaczeniu i emocjom, jakie wywołują. Kogo to nie interesuje, niech nie czyta, niech sobie wejdzie na Wysokie Obcasy albo Focha i poczyta mniej lub bardziej poważne panie, niektóre nawet sfrustrowane i wylewające swoje żale pod pretekstem dziennikarstwa, cóż, jakoś sobie trzeba z tym radzić. Ja sobie muszę poradzić z infekcją ucha, bólem głowy, jaki ona powoduje i ogólnym wkurwem spowodowanym zarówno fizjologią ucha, jak i zachowaniem ludzi dookoła. Szczególnie tych, którzy wiedzą lepiej i mają fakultet z wszystkiego.

Najpierw o partnerstwie, bo temat aktualny. Z wielu powodów – dziesiątek publikacji, które ludzie udostępniają na fejsbuku, a które zazwyczaj są wytłumaczeniem ich niezdolności do bycia w związku. Po ośmiu latach bycia singielką i półtora roku w związku stwierdzam, że bez porównania prościej jest być singlem. Nie ma obowiązków, nie trzeba się przesadnie martwić o drugiego człowieka, a nawet wcale, nie trzeba nikogo utrzymywać ani pomagać mu w rozwoju, osobistym czy zawodowym. Kot to nie człowiek, nie wymaga tyle, ile codzienność z ludzką jednostką. Prawdopodobnie modeli partnerstwa jest tyle, ilu ludzi, ale być może pewne oczywiste podwaliny istnieją? Nie jestem zwolenniczką czytania poradników, czerpania wiedzy z filmów, seriali czy ogólnie pojętej tv, więc wolę się sama w realiach przekonać, co i jak. Przekonuję się niestety coraz bardziej o głupocie ludzkiej, o wyniosłości i pewności siebie, która upoważnia do dawania życiowych rad i wskazywania najlepszych dróg życia. Ja chyba jednak wolę mieć wątpliwości, porozmawiać o tym z ludźmi, którzy mają doświadczenie, a nie pustą wiedzę z kolorowych gazet i pomylić się, ale próbować. Może mój model partnerstwa nie jest idealny, może się okaże niebawem, że w ogóle nie jest najlepszy, ale przynajmniej nie powiem sobie, że nie próbowałam, siedziałam na tyłku i zaaplikowałam sobie i jemu jakiś schemat, w który trzeba było człowieka wtłoczyć, ulepić i zmieścić w skali wymagań/oczekiwań/potrzeb. Wolę mieć pewność, że się rozwijamy i wspieramy w tym rozwoju, zawodowym i osobistym, niż tkwić we frustrującej rzeczywistości jako idealni konsumenci. Nie po to wyjechałam na drugi koniec Europy, żeby tu obrastać w materialne rzeczy, a jak wynika z mojego doświadczenia, marzeń i wspomnień też się nie da kupić, choć wielu ludzi, dobrze przystosowanych do rzeczywistości, potrafi je sobie zastąpić czymś, co je przypomina i jeszcze wytykać innym, że robią inaczej.

Jak widać, trochę się przelewa. Może i dobrze, takie refleksje są w życiu potrzebne. Weryfikują mój system wartości regularnie i dzięki temu wiem, co jest dla mnie w życiu najważniejsze i jak mam ustawić priorytety. I wbrew temu, co lubią ludzie wychowani na konsumpcji, nie wybieram najprostszej drogi. Jakoś bardzo nie lubię najmniejszej linii oporu. I uważam, że z każdej sytuacji jest wyjście, czasami nie najlepsze, nie do końca satysfakcjonujące, ale jednak jest.

Czy tylko ja wierzę w to, że praca nad sobą rozwiązuje życiowe problemy? Na szczęście znam kilka osób, które to praktykują, ale w skali rozpoznanej przeze mnie rzeczywistości jesteśmy faktycznie jakimś promilem. Nie jest to łatwa praktyka, ale nie wyobrażam sobie inaczej, po wierzchu, załatwiać sprawy ze sobą samym i z ludźmi. Człowiek jest zbyt wielką wartością, żeby skupić się tylko na sobie. Egocentryzm i brak empatii – to jest to, co zauważam ostatnio w naprawdę dużej skali. Kombinacja tych dwóch cech jest niebezpieczna i bardzo jej nie lubię u ludzi, z którymi spędzam choć odrobinę czasu. Mogę być dla nich miła aż do momentu, kiedy zaczynają mi mówić, jak mam żyć. Strasznie mnie to wkurza, czy wy też tak macie? Może powinnam zacisnąć zęby, uśmiechać się, kiwać głową i robić swoje? No to przykro mi, tak nie potrafię.

Myślę, że mam dobre życie. Obrałam sobie kierunek, zmierzam w jasno określonym celu, który jest równowagą między życiem zawodowym i osobistym z uwzględnieniem i poszanowaniem wartości tej drugiej osoby, która zmierza tam razem ze mną. Czasem bywa trudno, są ciężkie rozmowy, przysłowiowe pakowanie walizek, rytualne trzaskanie drzwiami, są też chwile błogie, pełne szczęścia i radości, jest też zwykła codzienność, która nie frustruje. Ale mam poczucie sensu, wiem, po co to wszystko. Na pewno nie po to, żeby mieć lepszy samochód i wypasioną chałupę, bo pluję na to i dobrze już wiem, że to pułapka.

Wszystkim, którzy obrali sobie drogę i wytrwale nią kroczą, życzę szczęścia i szczerze kibicuję. Nie będę wam mówić, co macie ze sobą zrobić, obiecuję. A jeśli będziecie chcieli wiedzieć, jak robią to inni i czy im się udaje, sięgniecie po moje książki.

To już na koniec, na rozluźnienie nastroju po takich ciężkich rozmyślaniach, choć pogoda przepiękna, przesyłam wam energetyzującą piosenkę.

Dom

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci...

Niby wynajęty, niby w obcym kraju, niby taki bardzo nie w moim stylu, śmiesznie vintage, ale… dom, taki właśnie, w którym gotuję, piekę, zbieram pranie z dachu i słucham gwaru ludzi jedzących kolację na ulicy w restauracji naprzeciwko mojej sypialni. Nic mi tu nie przeszkadza, nic mnie nie wkurza. A to już dziesięć miesięcy, więc powinna mi minąć ta bezwarunkowa miłość. Nic. Tak jakby to było to i jakby trzeba było tylko podjąć jedną, dwie, trzy właściwe decyzje w odpowiednim czasie, żeby się tu znaleźć. Bo czemu nie wcześniej? Bo nie, ktoś odpowie. Ten ktoś może wie lepiej, mnie to właściwie nie obchodzi. Wreszcie jestem, po prawie dwóch miesiącach w Europie, w podróży przez sześć krajów, jestem u siebie. Dobrze mi tu.

Wraz ze mną przyjechały moje buty, moje poduszki, ręczniki i filiżanki do kawy, dziesiątki drobiazgów, które sprawiają, że to życie jest tak bardzo moje. Dzięki Filip za ocalenie ukochanych kieliszków z różowego szkła i filiżanek do kawy z różyczką, które mają więcej lat, niż ja i w których piłam moją pierwszą kawę z mamą. Udało mi się przewieźć przez całą Europę, prawie 4 tysiące kilometrów, także ulubione obrazy i książki. Mój mężczyzna, pakując je do przeładowanego bagażem samochodu, nawet się nie skrzywił. Niech nikogo zatem nie dziwi, że go kocham. Oczywiście, że zdumiała go ilość moich butów, delikatny protest przeciwko zabraniu ich ze sobą uznaję za zdrowy przejaw asertywności, tym niemniej nie oponował, kiedy je sprytnie zapakowałam w torby i torebki i oznajmiłam, że z nami jadą. Dla jego gitary też znalazło się miejsce, podobnie, jak dla lubczyka zabranego w doniczce z ogrodu u rodziców. To, że przeżył, uważam za cud iście boski. Ciekawe, jak się przyjmie w klimacie niemal saharyjskim, choć obiecałam mu maksimum uwagi i czułości. Prawie go zniszczyła ulewa we Włoszech, kiedy to wystawiłam go uprzejmie na zewnątrz, żeby pooddychał powietrzem i przyjął na siebie kilka kropel deszczu. To było jednak o kilka kropel za dużo i ostatecznie musiałam biec zmokła jak kura, by go ocalić przed utonięciem. Zdecydowanie bardziej podobał mu się deszcz w Walencji. 

A dom teraz oznacza także wylegiwanie się w łóżku i czekanie na ściągnięcie kolejnego odcinka ulubionego serialu. To także przyjaciele poznani w podróży, którzy z pewnością niebawem nas odwiedzą. Podobnie, jak ci sprawdzeni przyjaciele, którzy już kupili bilety. I jeszcze przylot rodziców, dla których to będą pierwsze, prawdziwe wakacje w ich życiu…  

Chcę na wakacje!

codzienność :), wolontariat

Marzę o wakacjach. Tak, w zasadzie to jestem od miesiąca w podróży, najpierw przez pięć dni przejechaliśmy trzy i pół tysiąca kilometrów, co wykończyło nas fizycznie i psychicznie. Potem, po jednym dniu pakowania toreb, selekcjonowania rzeczy, spotkania z komornikiem i innymi tego typu przyjemnościami ruszyliśmy do stolicy, żeby dzień później znaleźć się w ośrodku dla uchodźców, w którym przez dwa tygodnie nie mogliśmy spokojnie spać… Wiem, nie to wydaje się najważniejsze w tym wszystkim, przecież pomogliśmy ludziom, nauczyliśmy ich mówić, po polsku, angielsku i hiszpańsku, dzieci zobaczyły gwiazdy przez teleskop, kiedy odwiedził nas astronom, spędziliśmy cudowny czas z rodziną z Somalli i z Kirgistanu, zawiązały się nowe przyjaźnie, było ciężko i cudownie zarazem. Ale nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby to wszystko odbyło się w atmosferze spokojnie przespanych nocy. Jest coś takiego w Polsce, że nie mogę tu spać. W Hiszpanii nie mam takich problemów. Zastanawiam się, w czym rzecz? Chyba nie uda mi się wyjaśnić tej zagadki.

Od kilku dni z państwowego przedszkola, w którym mieliśmy prawie setkę dzieci, przerzuciliśmy się na prywatne, z dwójką maluchów mojej siostry. Noce nadal nie przespane, bo upał i czasem płaczące dzieci, głowa mi już eksploduje bólem. Wstawanie o siódmej rano jest zupełnie do dupy. O dziesiątej, kiedy to jako normalny człowiek zaczynałam mój dzień pełna energii, obecnie mam już dość tego dnia, jestem nim zmęczona i wszystko wydaje mi się bez sensu. O siódmej trzydzieści dziwię się, że nikogo nie ma na fejsbuku. O ósmej piszę maile i zaskoczona jestem, że nikt na nie nie odpowiada. Zastanawiam się, o której otwierają sklepy, bo może by tak pójść z rana na zakupy. A potem już tylko marzę o tym, żeby napić się wina i zasnąć na kocu na trawie i żeby nie słychać było nic, i w szczególności – nikogo. Moja nienawiść do dzieci rośnie, pomimo dzikiej sympatii do siostrzeńców. Modlę się, żeby jakoś szybciej podrośli, to zacznę ich wreszcie jak ludzi lubić. Moja nienawiść do niemowląt pozostaje słuszna i trwała na zawsze. Marzę o tym, żeby się wysterylizować i zapomnieć o tym ciążowym lęku na zawsze. Niestety boję się skalpela, nie wierzę znieczuleniom, nie dopuszczam chirurgicznej ingerencji w moje ciało, tylko w przypadkach, kiedy jest to całkowicie niezbędne. Mam więc nadzieję, że wazektomia jest skuteczna i pozwoli mi spać spokojnie. Tak, wiem, mam szczęście, że mój andaluzyjski chłopak sam z siebie zaproponował, że się wysterylizuje dla świętego spokoju, żebym nie musiała się zamartwiać tym, jak się zabezpieczyć, żeby sobie najmniej zaszkodzić. Co świadczy tylko o tym, że jego decyzja o nieposiadaniu więcej dzieci jest przemyślana, a ponadto oczywiście zaliczam mu na plus troskę o moje zdrowie. W tym wymiarze troskę przybierającą – dla niektórych – ekstremalne wręcz oblicze. 

A zatem jeśli chodzi o dzieci, to mamy jasność. Gdyby jego dzieci z nami mieszkały, ja bym z nimi nie mieszkała (wiem, dla wielu ludzi to musi być straszne, ja albo one, ale takie są realia), a co do pozostałych dzieci, to raz do roku przez dwa tygodnie setka podopiecznych w ośrodku dla uchodźców wyrabia mi normę na cały rok. Poza tym i tak wolę pracę z dorosłymi, więc jadę na warsztaty dla trenerów z zakresu peace education (wybaczcie anglicyzmy, ale pomimo wielkich starań moja głowa nie pracuje zbyt sprawnie z rana i nie umiem tego zgrabnie przetłumaczyć – pokojowa edukacja?!?) pod Barceloną na tydzień we wrześniu i zamierzam być licencjonowanym trenerem w sektorze ngo. Już dawno sobie coś takiego wymyśliłam, teraz zaczyna to nabierać realnego wymiaru. Marzę tylko o tym, żeby przed warsztatem się wyspać…

Pani Rezydentka

codzienność :), Hiszpania, literatura

Dostałam dzisiaj moją tarjeta de residencia na pięć lat. Czyli wolno mi. Co najmniej tyle, co Hiszpankom i Hiszpanom, z całym szacunkiem do tego sympatycznego narodu. Który mówi „mi casa es tu casa” co w jakkolwiek dowolnym tłumaczeniu oznacza „nigdy, przenigdy! nie przychodź do mojego domu!”. Który zachwyci cię muzyką, tańcem, żywiołowością i tak szybko cię zapomni, jak cię zabawił, ale przy każdym następnym razie będzie równie miły, przyjazny i niezawistny. W którym pan ochroniarz w wydziale do spraw obcokrajowców podchodzi, szuka rozwiązania dla naszego chwilowego, maleńkiego problemiku, wyrywa nam dokumenty z dłoni, biegnie skserować za darmo, pyta urzędników, gdzie mamy iść z papierami, towarzyszy nam aż do samego końca przez kolejne dwie godziny i jest po prostu cholernie miłym, bezinteresownym człowiekiem! Gdzie pani w ichnim zusie ma takiego samego focha, jak w Kaliszu czy Brzesku, a do tego jeszcze żąda, by umówić się z nią na wizytę, ale koniec końców nie trzeba jej przekonywać, żeby mówiła rzeczowo i sensownie, co jak i gdzie zrobić, żeby było dobrze. W międzyczasie wchodzimy na górę, sanktuarium świętej Anny, mamy jubilatkę w rodzinie, chcieliśmy kupić dewocjonalia, pani ma tylko kwiatki i pocztówki, wysyła nas do jubilera, jubiler zamknięty, interes chyba nie idzie za dobrze. Pocztówki to my wysyłamy na potęgę, ale nie ze świętymi, z naszą czarowną wsią, drugim najpiękniejszym miasteczkiem w Hiszpanii. Kto chce pocztówkę? Pisać, adresy i kilka słów od siebie, wysyłam! Jestem najlepszą klientką hiszpańskiej poczty w okolicy, wysyłam rekordową ilość pocztówek miesięcznie. Lubię to i już. Pocztówki mają swój urok i czar.

Za dwa dni Madryt. Nie mogę się doczekać. Wydaje mi się, że dopełnię obrazu ostatniego rozdziału aktualnie pisanej książki i wreszcie spokojnie ją skończę. Nie mogę się doczekać. Zapisy na książkę też przyjmuję. Czytajcie, to rozwija umysł, wyobraźnię. Cudnie mieć piękne sny, za dnia, na jawie. W pracy, w przerwie na ciastko, czekając na tramwaj. Śnijcie pięknie czekając na książkę. 

A kiedy wszystko bierze w łeb

codzienność :), Hiszpania, literatura

Mam spokój w sobie i nie wiem, skąd go mam. Może to satysfakcja z dobrze napisanych kolejnych stron, może zmęczenie andaluzyjskim upałem? Sprawy polskie padają na pysk, co nie znaczy, że są nie do uratowania i w tej dość beznadziejnej sytuacji mam poczucie, że optymistycznie uda się je wyprostować. Nie mogę spać, levante daje w kość, noce gorące i duszne, wstaję wcześnie rano i idę na spacer, miasto wymarłe, tylko kilku starszych panów popija brandy. Jest ósma rano. Najpiękniejsza chwila świata. Dopijam sok z pomarańczy i choć czuję się jak zombie, nie żałuję ani sekundy tego poranka. Kiedyś jeszcze się wyśpię.

Sprawy literackie i hiszpańskie dla odmiany mają się doskonale. Może to tylko dowód na to, że powinnam zapomnieć o Polsce i robić swoje. Mój hiszpański para-mąż codziennie bierze lekcje polskiego i bardzo mnie tym zaskakuje. Ja niespodziewanie zaczynam mówić po hiszpańsku i jestem w tym dobra. Książka blisko końca, 350% lepsza od poprzedniej. Co cieszy, bo nie ma nic gorszego, niż dobry debiut i słaba kolejna publikacja. Najwyraźniej mi to nie grozi. Rozwijam literackie skrzydła pod obłędnie niebieskim niebem. Zapomniałam nawet, jak wygląda plaża, zresztą levante nie sprzyja plażowaniu. Można wszakże znaleźć jakieś calas na wybrzeżu, gdzie uda się schronić przed wietrzyskiem i skorzystać ze słońca, ale chwilowo dobrowolnie z tego rezygnuję. Niewiele mam czasu na ukończenie powieści, za kilka dni jedziemy w road trip do Polski. Nie bardzo mi się uśmiecha, ale ostatecznie w międzyczasie jeszcze zwiedzimy Madryt, więc nie będzie tak źle. Potem trzy dni jazdy przez Europę, ponad trzy tysiące kilometrów. Mnóstwo przestrzeni na myślenie, patrzenie i wygłupy. Pomimo niedogodności, bardzo to lubię. Kanapki robione na kolanie, zwijanie papierosów podczas jazdy, zaskakujące swoim pięknem widoki za oknem. 

Druga wizyta w Polsce od ośmiu miesięcy, następna będzie pewnie w przyszłym roku. Nie tęsknię, choć podobno wypada. Mam tu wszystko, co do życia potrzebne i najchętniej zamknęłabym już polski rozdział na dobre, całkowicie. Pisać jednak do końca zamierzam po polsku. To język, który czuję i któremu wiele zawdzięczam, pełen pięknych książek i wspaniałej muzyki, poezji i karkołomnych zabaw słowem. Tyle i aż tyle zawdzięczam ojcowiźnie. Jesionka, tapczan, durnowaty.

Wiatr wdziera się przez otwarte okno szarpiąc przy tym okiennice, wnosząc ze sobą chwilowy powiew świeżości. Pocę się już ósmą godzinę.  

Co teraz?

codzienność :), Hiszpania

Właśnie pytanie – co teraz? Bo nagle obrót o 180 stopni, znowu jakaś opcja, kusząca, że praca, rozwój kariera tak zwana, może ma to sens, a może nie? Trzeba by wrócić do Polski, wrócić z hiszpańskim para-mężem, to będzie łatwiej? Posprzątać po sobie ten bałagan, dzisiaj podczas szczerej rozmowy z agentką nieruchomości uświadomiłam sobie, jaki mam burdel w sprawach mieszkaniowo-finansowych. Rozmowa szczera, bo agentka jest przyjaciółką mojego przyjaciela, więc powiedziała co i jak jak swojemu. Podsumowując ten smutny wątek – jestem kompletną porażką. Nie mam do siebie żalu, nie jest alfą i gametą (zawsze mnie niezmiernie bawił ten przecudnej urody związek frazeologiczny), nie znam się na wszystkim, a gdybym nawet, to chyba bym oszalała. Patrzę na przyjaciół, jak zapieprzają w robocie, w trudzie i znoju, ja sobie oczywiście mogę powiedzieć, że na trzy lata, ale wszyscy to znamy – z trzech lat robi się taka nieokreślona przyszłość, bo ten komfort wolności od trosk finansowych kosztem zawodowej satysfakcji rozleniwia… I zabija wszelką kreatywność. A co hiszpański para-mąż będzie robił w Polsce? Bóg jeden raczy wiedzieć, to jest dopiero pytanie i wyzwanie. Szkoła życia, dla każdego z nas.

I co ja o tym wszystkim myślę? Powiem szczerze – myślę sobie, że niech będzie, co ma być, niech będzie wesoło, kolorowo, niech będą wyzwania, niech będzie życie do przeżycia! Niech będzie wszystko, byle nie nuda, nie stagnacja, nie rezygnacja, wolność w bliżej nieokreślonych okolicznościach, które zabijają inicjatywę. Boże, jak ja bardzo lubię wyzwania!

Zima, zima zła

codzienność :), Hiszpania, przemyślenia antropologiczne

Już poszła sobie won, podobno w PL widać już wiosnę. To ma sens o tyle, że jak sypie śniegiem w oczy i mróz ściśnie, to trudno myśleć o czymkolwiek innym, jak tylko cieple i słońcu. I wtedy jak już się pojawia taki dzień, jest zbiorowa euforia i fajnie.  Tutaj jest zgoła inaczej. Noce zimne, dnie ciepłe, czyli za dnia wiosna, nocą zima. Najbardziej zaskakujący fakt – kompletny brak ogrzewania w mieszkaniach. Andaluzyjski system ogrzewania to stolik, w którym na wysokości stóp jest taki dziwny ogrzewacz chyba z węglem i przykrywa się ten stół obrusem. I już. Ciepło w nogi, ręce można pod obrus też schować, a w zimny nos to się można co najwyżej podrapać. No i cały wieczór trzeba przy stole przesiedzieć. A wódki nie ma, więc jak tu się dogrzać? Zawsze mi się wydawało, że ciepłe ubrania w Hiszpanii nie są potrzebne, teraz już wiem, że to nie prawda. Ponadto o ile grudzień i styczeń były cieplutkie za dnia i można było się wygrzać jak jaszczurka na słońcu, o tyle luty okazał się zimny zarówno w ciągu dnia, jak też nocy. I dupa blada, pierwszy raz złapałam grypsko jakieś i musiałam to zimno przechorować. Na kolejną zimę trzeba się przygotować, bo dogrzewanie farelką jest równie skuteczne co zasypywanie pryszcza pudrem! Podobno jeszcze tylko muszę przetrwać marzec i potem będzie dobrze. Mam nadzieję, że wiosna, lato i jesień zrekompensują mi to wyczekiwanie w zimnie. W moim odczuciu i wyobrażeniu to poza zimą tutaj musi być permanentne lato. Oby się nie okazało, że to tylko moje wyobrażenie jest… No cóż, będę raportować. Gratuluję wiosny tym, którzy ją już mają. Przyślijcie mi proszę termofor.

Walka z bakteriami

codzienność :)

Zapłakana. Po raz pierwszy od kilku lat mam zimową infekcję bakteryjną. Głowa pęka bólem od ciągłego smarkania i kaszlu. Oczy łzawią, w nosie kręci. Wstyd do ludzi wyjść, szybki wypad po zakupy kończy się koszmarnym zmęczeniem. Drzemka minimum cztery razy dziennie. Jeszcze tylko brakuje pampersów na dupie. Normalnie nic, tylko się upić albo coś takiego. Gdyby nie to, że picie w tej sytuacji osłabia organizm, chyba bym się nie powstrzymała. Choroba wprawia mnie w stan totalnej frustracji i desperacji. Marzę o czasach, kiedy wypacało się gorączkę pod tonami pościeli po wypiciu malinowego naparu w swoim dziecięcym pokoiku, a mama przynosiła czekoladki i dobre słowa. Nuda była wtedy straszna, dziś można chorować z lapkiem w łóżku i film albo fejsa pooglądać. Choć poziom zrozumienia rzeczywistości w stanie podgorączkowym, ze smarkami cieknącymi z nosa, podobny jak w dzieciństwie. Poziom wkurwienia zresztą też. W dzień się śpi, w nocy trudno zasnąć. Może zatem po raz pierwszy obejrzę galę oskarową na żywo, skoro już nie śpię i spać nie zamierzam? Myśli się dzisiaj źle składają w całość, już chciałabym mieć to wszystko za sobą, na usta cisną się coraz drastyczniejsze bluzgi. Marzenie o teleportacji na Jamajkę albo na Kubę mnie prześladuje. Dlatego może jednak zrobię sobie przynajmniej mojito… i wypiję je na zdrowie!

Andaluzyjska rodzina

codzienność :), Hiszpania, Uncategorized

Pamiętam bardzo dobrze, kiedy zobaczyłam go pierwszy raz. Postawny, uśmiechnięty mężczyzna w wieku zbliżonym do mojego ojca, emanujący takim specjalnym rodzajem energii, którą chcesz mieć w miarę blisko siebie, bo promieniuje i się udziela. Powiedziałam mu, że mam nadzieję, że w przyszłym wcieleniu będzie moim ojcem. Uśmiechnął się, pewnie raczej wolałby, żebym była jego dziewczyną. W przyszłym życiu na pewno też będzie prowadził bar, tak, jak teraz, bo mu to pasuje. Przepasany fartuchem opinającym brzuch smakosza, nie wygląda na opasłego. Ten człowiek po prostu wie, jak korzystać z uroków życia. Skręca papierosa w dłoniach, wychodzi na zaplecze zapalić, czuję zapach trawki. Z głośników sączy się dobry jazz. Wypijam łyk lokalnego sherry, które nie smakuje jak nic, co nam się z sherry kojarzy, bo ani nie ma czerwonego koloru (sherry to przecież prawie wiśnia!), ani słodkiego smaku, wręcz przeciwnie – jest białe, leciutko musuje i ma cierpki smak. Papa Javier wraca z zaplecza, do wielkiej szklanicy nalewa sobie ginu, uzupełnia lodem, cytryną i niewielką ilością toniku. Wznosi toast, za buena suerta. Ja nie znam hiszpańskiego, on nie mówi po angielsku, sklecam ze sobą tych kilak znanych mi słów i jakoś udaje nam się dogadać. Zresztą wielu słów nie trzeba, tu działa energia. Dochodzi północ, w małym sklepiku z delikatesami i wyszynkiem siedzimy po dwóch stronach aluminiowego baru, dwóch ostatnich klientów dopija swoją cervezę. Na blacie ląduje porcja sera ułożona na szarym papierze, tapas pierwszej jakości, ser wyśmienity, pasuje do tego sherry, do którego smaku powoli się przyzwyczajam, a po połowie butelki zaczynam je nawet lubić. Gospodarz wyszynku swobodnie gawędzi ze swoimi gośćmi, mi pozostaje kontaktować się z nim wzrokiem i uśmiechem. Na ścianie plakat przedstawiający ryby i owoce morza, które można złowić na lokalnym wybrzeżu. Jak wyjdę przed sklep na papierosa, zobaczę ocean, jakiś kilometr przede mną, bo tam właśnie kończy się ta mieścina. W oddali widać światła innej mieściny, pewnie również wielkości większej, króliczej nory. Klienci powoli opuszczają bar, dopijam swoje wino fino. Nie zdążyłam odstawić kieliszka na blat, znów jest pełen. Papa Javier stawia popielniczkę, zapalam kolejnego papierosa, palimy sobie w milczeniu słuchając muzyki. W głowie mi lekko szumi, to zasługa wujka z Jerez, Tio Pepe. Wieczór się przeciąga, uroczo spędzony z moją andaluzyjską rodziną.

IMG_5148

Uzależnienia prowadzą do zguby

codzienność :), czy ja jestem normalna?, literatura

Co jakiś czas, a właściwie dość regularnie, nachodzi mnie refleksja, czy to już ten moment. Czy jestem alkoholiczką, czy muszę coś z tym zrobić, czy należy się opanować i złożyć obietnicę życia w trzeźwości. Zazwyczaj stwierdzam, że tak i w zasadzie niewiele się zmienia. Kilka dni później znów wracam do domu nad ranem, znów w ciemnych okularach, dzienną komunikacją miejską i myślę sobie, że jednak się nie udało. A potem stwierdzam, że to uzależnienie. Od ludzi.

Pamiętam te momenty, zwłaszcza zimą, kiedy mróz zniechęca mnie do wyjścia, skłania zaś do samotności w łóżku, z termoforem i laptopem, z filmami i serialami, butelką wina i wiem doskonale, że one wcale nie są tym, co lubię. Lubię być z ludźmi, lubię wyjść i spotkać kogoś, posłuchać historii, popatrzeć na sytuacje. Coś sobie powyobrażać, czegoś doświadczyć. Czasami są to momenty jak z filmu albo książki mojego przyjaciela. Czasami po prostu przegadane noce. Czasem zaś leniwie upływający czas, jak kamyczki przesypujące się przez palce. Chwila po chwili, niby nic wielkiego się nie wydarza, a tymczasem życie daje o sobie znać.

Usłyszałam dziś, że jestem skrzyżowaniem powagi z Glenn Close z Damages. Zaskoczenie. Kiedyś taka byłam, może komuś się jeszcze wydaje. Przez sekundę za tym zatęskniłam, ale już wiem, że to jest tylko złudzenie. Nie wiem wcale, co jest od tego lepsze i bardziej wartościowe. A może wiem i nie muszę się tym dzielić. Egoizm też mi zarzucono. To dobrze, bo w jakimś sensie egoizm to siła, umiejętność walki o siebie. Przez wiele lat nie walczyłam. Dzisiaj wreszcie wszystko wydaje się łatwe i osiągalne. Jeśli ktoś myśli, że tylko ja i moje ma znaczenie, to wcale mnie nie zna. Ale to już nie mój problem. Wracam do praktykowania nawyków. Przynajmniej są inspirujące.