Trzech panów w łódce… a nie, to był samochód!

codzienność :), Hiszpania, literatura

Panów było trzech. Pan prowadził samochód, a dwóch, którzy jeszcze panami do końca nie byli, usiedli z tyłu. Była wściekle wczesna pora i gdyby zapytać, co ich skłoniło do tej podróży, każdy podałby przynajmniej jeden wystarczająco logiczny powód. Powodem tym jednakże nie była żadna z pań, które także zmieściły się w tymże samochodzie. Panie i panowie podróżowali zatem wczesnym rankiem, licząc się z tym, że lada chwila wzejdzie słońce. Był 1 listopada, nieco chłodno, kilkanaście stopni na zewnątrz. Pół godziny trwały pospolite głaski, czyli wymiana nic nie znaczących zdań i równoważników. Tak naprawdę o tej porze nocy, na samym jej skraju, nikt nie miał nic przeciwko podzieleniu się swoją historią jak resztką chleba z dnia poprzedniego, żeby posilić się czymś o poranku. Słońce wschodziło szybko, porażając zmęczone od nieprzespanej nocy spojówki i podnosząc temperaturę niemal błyskawicznie o co najmniej dziesięć stopni.

Dwóch panów jechało po psa. Pies znajdował się w bardzo drogiej, psiej rezydencji. Nie zostawili go tam dobrowolnie, po prostu w drodze powrotnej z Maroko celnik uznał, że psu brakuje szczepienia, wobec czego należy go natychmiast zaszczepić, żeby mógł przekroczyć granicę Unii Europejskiej i w związku z tym pies musi przejść 15 dni kwarantanny. Tym sposobem Pino został na przymusowej, luksusowej kwarantannie, panowie zaś wyruszyli w siną dal, żeby po równo 15 dniach, skoro świt odebrać swojego pupila.  GPS w komórce pana trzeciego ustawiony był na adres psiego schroniska, pardon – rezydencji.

Dziewczyna była Szwedką i wybierała się tam, skąd panowie dwaj niedawno wrócili – do Maroka. Z miejscowości, w której znajdowała się psia rezydencja, co dwie godziny do Tangieru odpływał prom. Pierwszy poranny startował o dziesiątej.

Był 1 listopada. Święto Zmarłych, którego tutaj nawet nie było śladu. Druga pani i trzeci pan to ja i mój ukochany.

Dojechaliśmy do rezydencji, która nie wyglądała na pięć gwiazdek ani na 525 euro, które panowie zapłacili za pobyt Pino. Nie było jeszcze ósmej rano, zgodnie postanowiliśmy zaczekać na psa i zabrać całą trójkę do portu, skąd mogli bez trudu złapać autobus powrotny, gdyż jeszcze tego samego dnia w południe jechali do Francji. Okolica psiej rezydencji zaś nie widziała taksówki od ponad dekady. Słońce wznosiło się nad nieboskłonem rażąc w oczy, przeklinałam pozostawione w domu okulary przeciwsłoneczne. Zapytałam Szwedkę, czemu Maroko.

Odpowiedź była równie bezpretensjonalna, co zaskakująca – jadę poślubić mojego chłopaka. Aha. Na szczęście nie zadałam najbardziej idiotycznego pytania na świecie, a długo jesteście razem? Dwa dni temu został deportowany do Maroka. Nie ma papierów, nie ma paszportu, pochodzi z Sahary Zachodniej, która jest takim marokańskim Kosowem. Zgarnięty z ulicy, w klapkach, szortach i tiszercie czeka na swoją dziewczynę w Agadirze. A ona? W marcu skończy studia, ma już kupiony bilet do Szwecji na styczeń, na egzaminy. Dwie walizki, jedna wielka, pełna jego rzeczy, druga malutka, jej niezbędny na tę podróż dobytek. Wyjdzie za niego za mąż i wrócą do Europy. Papierów nie ma, załatwi jak wróci na egzaminy. Spokojna, opanowana, pewna tego, co robi. Uśmiechnięta takim wewnętrznym uśmiechem. W oczach, w duszy.

Pino cały i zdrowy. Poszczekuje pytając – gdzie do cholery byłeś łajdaku? Ktoś w samochodzie mówi – pies potrzebuje prysznica. My też, stwierdza ze śmiechem jeden z panów. W porcie słońce już w pełni, ciągniemy walizki dziewczyny, pomagamy kupić bilet. Panowie zapraszają na kawę, w kawiarni odbywamy naprzemienne wędrówki do toalety, pies szczeka, nikomu nie przychodzi do głowy nas stąd wyprosić. Panowie żegnają się, jeszcze dziś muszą być w Montpellier, dobre tysiąc pięćset kilometrów. Dziewczyna związuje włosy w kucyk, spina grzywkę wsuwką. Nagle widzę, jak bardzo jest dziewczęca, w jej oczach radość miesza się z przerażeniem. Gdybyś kiedyś potrzebowała… zapytaj w mieście na górze o dziewczynę z Polski, która pisze książki. Żegnając się mam nadzieję, że jej się uda. Że on nie jest tym, który szuka Europejki, żeby mieć legalne papiery. Że jej intuicja nie zawodzi, a uczucie nie zaślepia.

Przemierzamy drogę wzdłuż oceanu. Choć już listopad, chciałoby się zatrzymać na plaży, wykąpać.

Słońce pięknie świeci w ten listopadowy poranek. Wszystkich Świętych, dwadzieścia pięć stopni.

Dodaj komentarz