„Levante” Na drugim końcu świata

literatura

„Edyta Niewińska po „Kosowie” przychodzi z Levante, i tak jak on – zrzuca z nas kolejne warstwy przyzwyczajeń, stereotypów, masek, klisz, archetypów.” – napisała mądra i ceniona przeze mnie dziennikarka Magda Kasperowicz. Tak, udało się, „Levante” niebawem ujrzy światło dzienne. Było ciężko, był thriller, ale koniec końców udało się pomyślnie zebrać kwotę potrzebną na publikację pierwszego nakładu książki. Ludzie są jednak wspaniali, nieustannie przypominają mi, że warto w nich wierzyć i im zaufać, choć to jest trudne, bo w tej sytuacji obnażamy swoją niemoc, swoją piętę achillesową i wystawiamy się na ciosy. Ale co, jeśli założymy, że zamiast ciosów otrzymamy najpiękniejszy prezent? Ludzką życzliwość, dobre słowa, wsparcie? Dokładnie tak będzie. Czasem zdarza mi się o tym zapomnieć. Wstydzę się potem chwili słabości. Ja, która poświęciłam część mojego życia na pracę dla organizacji pozarządowych, mam problem z wiarą w człowieka. Cóż, mi też się czasem zdarza, też jestem tylko człowiekiem. Na szczęście ten głos w środku, który mnie prowadzi przez życie, potrafi mnie skutecznie ustawić do pionu. Ostatnio często go słucham.

Levante wizual

Levante

codzienność :), literatura, przemyślenia antropologiczne

Stało się i w końcu się udało – napisałam i zredagowałam nową książkę. Skończyłam nad nią pracować niecałe dwa miesiące temu i zadałam sobie pytanie – co teraz? Teraz oczywiście trzeba ją wydać. Nie takie to proste, jak się wydaje. Jeśli pójdę do wydawnictwa, będę czekać dwa lata, a bandycka polityka wydawnicza znów pozbawi mnie jakiegokolwiek dochodu. Mogę ją wydać w selfpublishingu, ale jak mam ją sprzedać, nie mieszkając w Polsce? Nie jestem Kubą Wojtaszczykiem, nie znam się na auto-promocji i podziwiam chłopaka, że dał radę. Rok 2014 zdecydowanie należał do niego! Ja tymczasem, kiedy myślę o tym, że mam się sama zająć dystrybucją mojej książki, wyobrażam sobie stoisko na targu warzywnym, gdzie obok szmuglowanych papierosów i jajek ze wsi stoję ja z książką, ogrzewając się czasem przy koksowniku. Może to i ciekawa wizja, ale wyłącznie jako żart rysunkowy, jako realia już tak nie śmieszy. Raczej budzi moje przerażenie.

I oto pojawia się nowa opcja – samodzielne sfinansowanie książki z dodatkową pełną obsługą wydawniczą, w tym ogólnopolską dystrybucją i promocją. Cudo, marzenie pisarza, w dodatku nie obdzierają ze skóry finansowo i jest nadzieja, że uda się jakieś grosze odłożyć na research do kolejnej książki. A dwie następne już mam w głowie, za dwa-trzy miesiące zaczynam pisać trzecią książkę. Pozostaje tylko zebrać pieniądze na sfinansowanie „Levante”. Z pomocą przychodzi platforma crowdfundingowa. Pomyślałam sobie, przecież ludzie czytali „Kosowo”, lubią mój styl, na pewno chętnie kupią moją nową książkę. Moi przyjaciele, znajomi, którzy doceniają to, że piszę i się nie poddaję, mimo, że czasy nie sprzyjają artystom, na pewno pomogą. A więc zaryzykowałam.

Minęły trzy tygodnie od startu projektu, książkę w przedsprzedaży kupiło 14 osób. Dwoję się i troję, proszę przyjaciół o polecanie książki znajomym, o kupienie jednego egzemplarza. Pomysłów mi brakuje. Amanda Palmer, najskuteczniejsza artystka jeśli chodzi o crowdfunding, mówi, że trzeba zbudować sieć bezpośrednich kontaktów, wówczas nie trzeba zmuszać ludzi do kupienia sztuki, ale pozwolić im za nią zapłacić. Może pytanie jest takie – czym są w dzisiejszych czasach bezpośrednie kontakty? Czy przyjaźń, bliska znajomość, ileś czasu spędzonego razem, to nie jest to? Pozostaję optymistką, choć nie wiem na razie, o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego ludzie wolą puste lajki, niż prawdziwe działanie? Wystarczy 120 osób kupujących książkę, żeby pojawiła się w księgarniach. 120 książek, które będę musiała zapakować, każdą osobno, pójść na pocztę, nakleić znaczek, jednym słowem nie tylko zrzec się dochodu ze sprzedaży 120 książek, ale jeszcze wykonać kawał solidnej pracy. Po stronie czytelnika wystarczy tylko wyjąć kartę z kodami, kliknąć w zakładkę „książka + podziękowania – 50 zł” i zrobić szybki przelew, nie ruszając się z domu. Proste, tylko jak znaleźć 120 chętnych do kupienia książki osób? Jeśli ktoś ma pomysł, to ja chętnie wysłucham.

LEVANTE

Fot okładkowe Rafał Meszka

Tak blisko chmur, że bardziej się nie da

codzienność :), Hiszpania, Uncategorized

Od sierpnia, kiedy to popełniłam ostatni wpis, zastanawiałam się, o czym mam na tym blogu teraz pisać. Literaturę uprawiam w książkach, życie osobiste realizuję w życiu i dzielę się nim z tymi, których mam w zasięgu ręki, a podróże stały się tak bardzo kwestią codzienności, że chyba przestałam je uważać za wyjątkowe. Może to właśnie błąd, nie lubię, jak coś tak fajnego powszednieje. W życiu trzeba być czujnym i uważnym, żeby nie zepsuć dobrych i ważnych momentów niepotrzebnym rutyniarstwem. Obiecuję poprawę. Obiecuję też więcej pisać o podróżach, bo trochę znów jestem w nieustannej podróży i przecież ciągle mnie jeszcze coś w niej zaskakuje.

Aktualnie zaskakuje mnie fakt, że potrafię pracować rękami. Albo rękoma, jak kto woli. Zawsze mi się wydawało, że wiem, co jest moją mocną stroną, zawodowo, i wiem, co powinnam w życiu robić. Znów błąd, bo nie ma co się upierać przy jednym, nie spróbowawszy czegoś innego. Właśnie wyszło na to, że świetnie mi idzie odnawianie starych, metalowych krzeseł ogrodowych, a odrdzewianie to już w ogóle wychodzi mi doskonale. Miałam i mam wielki szacunek do ludzi, którzy potrafią recyklingować meble albo je tworzyć z prostych rzeczy typu skrzynki po cytrynach czy europalety. Właśnie się okazało, że i ja to potrafię, a tajemnica tkwi w ciężkiej, fizycznej pracy, odpowiednich narzędziach oraz dużej dozie cierpliwości. Do tego potrzeba też czasu , a tym aktualnie dysponuję.

Drugi już miesiąc jestem poza domem. Nie, nie tęsknię, choć i tak najbardziej lubię to miejsce, w którym zamieszkałam dwa lata temu. Ale w nowych miejscach też mi jest fajnie. Mam góry za oknem, może nie jakieś obłędnie wysokie, ale mieszkam na wysokości tysiąca metrów, czyli prawie już w chmurach. Najwyższy okoliczny szczyt nie przekracza dwóch tysięcy, daleko mu do Himalajów, ale jest równie pięknie. Oczywiście z mojego punktu widzenia, bo skoro w Himalajach nie byłam, to równie dobrze mogę być szczęśliwa w andaluzyjskich górach. I jestem.

Z pomocą moim planom przyszedł projekt Workaway. Kto nie zna, niech się zapozna na tej stronie. Dzięki niemu żyję sobie przez kolejne trzy tygodnie w domku w górach, mam kamienie wystające ze ściany w łazience, piecyk typu koza w pokoju i wspaniałą szamankę za tymczasową mamę. Pracuję cztery godziny dziennie, w dni robocze, w zamian za pokój i wyżywienie oraz miłe towarzystwo – przyrody i zwierząt, tych dzikich i udomowionych. I po raz pierwszy wreszcie mam okazję mieszkać w górach! Bardzo mnie to uszczęśliwia, aż nie mogę przestać się tym cieszyć, jak dziecko. To fantastyczne uczucie, taka przestrzeń za oknem, kiedy przed sobą ma się dolinę, a za nią trzy pasma gór. W nocy niebo jest pełne gwiazd tak bardzo, że mam wrażenie, że zaraz wszystkie spadną mi na głowę, bo są nade mną tuż tuż. Naprzeciwko miga światełkami miasteczko, jak bożonarodzeniowa choinka. Życie jest proste i piękne.

2015-01-11 15.06.25

Tak, to nie żart, tak wygląda okolica. To tylko dwa kilometry od miejsca, w którym mieszkam, wczoraj obeszłam ten cały zalew górami dookoła. Mniej więcej tymi, które widać na zdjęciu.

Do diabła z metakomunikatem!

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., przemyślenia antropologiczne

Po przeczytaniu świetnego artykułu na temat metakomunikatów uznałam, że mam jakąś genetyczną niezdolność do komunikowania się w taki sposób i zawsze wywalam od razu przysłowiową kawę na ławę, co nikomu życia jakoś nie ułatwia, ale za to nie czuję się jak podła manipulantka. Dzisiejsza rozmowa bez metakomunikatów uczy, co jest grane z mężczyznami. Niby kobieta wie, a w sumie musi sobie o tym przypominać przez całe życie.

Historyjka zaczyna się banalnie – wstawiłam pranie, zrobiło się, to teraz trzeba je powiesić. Pralka po hiszpańsku w kuchni, więc to pranie w koszyku trzeba przetargać przez salon do sypialni, z której jest wyjście na balkon. Ponieważ dbam o swój kręgosłup zmasakrowany zbyt wiele razy w młodości, kopię sobie ten koszyk aż do balkonu. Odbywa się to w gigantycznym hałasie, po drodze mijam moje andaluzyjskie szczęście zatopione po uszy w jakimś internetowym kontencie (nie, nie była to strona porno, co jest wszakże znaczące dla tego wątku). Stojąc na balkonie, wołam to szczęście na pomoc, bo wszakże jestem feministką i przecież mamy związek partnerski. W trakcie wieszania gaci zaczynam małe dochodzenia.

E: Dlaczego mi nie zaproponowałeś pomocy z wieszaniem prania?

J: (cisza)

E: Nie widziałaś, że pranie skończone i idę je wieszać?

J: Nie widziałem, że robisz pranie?

E: Ale ja wstawiałam pranie dosłownie między twoimi nogami, jak gotowałeś obiad! Jak można tego nie zauważyć????

J: Nie zwróciłem uwagi.

E: Ale widziałeś, że wyciągam pranie i nie pomyślałeś, że przyda mi się pomoc w rozwieszaniu go?

J: Nie wołałaś o pomoc, to myślałem, że sobie poradzisz.

E: A zauważyłeś, że 90% naszych kłótni jest dlatego, że ja sama sobie muszę ze wszystkim radzić, ty nie zwracasz uwagi i do tego nie słuchasz/nie zapamiętujesz, co ja mówię? Jak sobie z tym poradzimy, żeby uniknąć kłótni?

J: Zrobimy grafik?

Teraz to mam ochotę zrobić mu grafik na całą ścianę.  Albo kupić szwedzką grę w równouprawnienie Komma Lika

„Komma Lika” („Zagraj w równouprawnienie”) to gra, która budzi popłoch wśród szwedzkich 50-latków plus (zwłaszcza mężczyzn). Natomiast chętnie sięgają po nią 30-latki. W pudełku są cztery zestawy klocków na magnes w różnych kolorach – to zestaw rodzinny (dla par bezdzietnych zestawy klocków są dwa), a za planszę służą… drzwi lodówki. Za każdym razem, kiedy zrobisz coś dla domu: umyjesz naczynia, zrobisz zakupy, zmienisz opony w samochodzie, zajmiesz się dziećmi lub wyprowadzisz psa – przyklejasz klocek, tym większy, im więcej wysiłku wymaga dana czynność; najsłabiej punktowane jest np. wyniesienie śmieci, a najwyżej – opieka nad dziećmi. Ten, kto uzbiera najwięcej klocków, wygrywa. Ale tylko pozornie, bo wygrana to wskazówka, że związkowi brakuje równowagi.

 

U Chińczyka

codzienność :), Hiszpania, przemyślenia antropologiczne

Chińczyków w Hiszpanii zatrzęsienie. Jak jabłek jesienią w Polskim sadzie. Od jakiegoś wszakże czasu poszukuję Chińczyka, ale nie takiego, w którym za 50 centów można kupić każdą pierdołę, lecz takiego bardziej szamana. Dzisiaj więc, podczas zakupów u Chińczyka, zadaję kluczowe pytanie: gdzie macie lekarza? Odpowiedź Chińczyka: w ośrodku zdrowia. Drążę, bo mi ta odpowiedź nie pasuje: ale takiego lekarza medycyny wschodniej? Gdzie chodzicie do lekarza? Odpowiada: do ośrodka zdrowia, bo tu lekarze dają tabletki i leczą szybciej, a ci nasi to tygodniami, miesiącami. Niewzruszona tłumaczę jak dziecku: ale nasi lekarze leczą tylko objawy, a nie przyczyny. Niewzruszony również Chińczyk odpowiada: no trudno, szybko znaczy lepiej. Bam! Mała załamka. Szukam dalej lekarza Chińczyka, może ktoś zna takiego, co ma wizyty online?

Sytuacja numer dwa z dnia dzisiejszego: mieszkanie siostry właścicielki naszego mieszkania (wiem, skomplikowana sytuacja) wynajmują dziś Polacy, w tym rodzice mojego serdecznego przyjaciela. Jedziemy do sklepu, zakupić dla nich wino i owoce, żeby się na szybko czymś smacznym posilili po długiej podróży. Wpadamy w ostatniej chwili do warzywniaka (nadal trudno mi wycyrklować tak, żeby z zakupami wyrabiać się przed 14tą….), rzucamy się na owoce. Pytam mojego Hiszpana, co bierzemy, on na to: nektarynki, paraguaye i jabłka. WTF? Nie wiem, czy się śmiać, czy go opieprzyć, zamiast tego spokojnym głosem mówię: czy zdajesz sobie sprawę z tego, że Polska jest jednym z największych eksporterów jabłek w Europie? Patrzy na mnie i widzę raczej brak zrozumienia, a po chwili małe olśnienie: to może gruszki? Spoglądam w sufit, mamroczę do siebie: to może kurde ziemniaki.

A tak poza tym, to za chwilę jeszcze do kompletu przyjeżdża wujek z Wrocławia i ogólnie jest polski week, a wcześniej był włoski week, a dokładnie Milan week, i ten mi się chyba bardziej podobał. No ale nic, będzie zapewne dostawa słoików (tak, tak, wujek się wyprawia do Hiszpanii samochodem, a ponieważ sam robi zaprawy, to spodziewam się ho! ho! bóg wie czego, na razie wiem, że grzyby się suszą, nie mam odwagi prosić o słoiczek kurek…) oraz ciekawa lekcja dogadywania się z Hiszpanem za pomocą rąk i nóg, bo niemiecki ani rosyjski za bardzo tu nie pomogą. Cóż, lato w pełni, zanim wylecimy na upragnione wakacje na Teneryfie za miesiąc, jeszcze kilka przygód na miejscu na pewno nas czeka. 

 

Mózg, uszy, mózg, głowa…

literatura

Przerąbane. Infekcja ucha, albo nawet uszu dwóch. Nie od wczoraj, jak się okazuje od stycznia, początku stycznia, kiedy to zasmarkana i opuchnięta od alergii leciałam do Budapesztu. Dwoma samolotami, w pierwszym mi się lewe ucho zatkało, w drugim prawe. Potem przez cztery dni słyszałam tak, jakby mi ktoś na uszy czapkę założył, porządną i ciepłą uszankę zresztą. Nosiłam nauszniki, ciepłe i zabawne, wyglądałam jak kosmitka, antenki tylko brakowało. Nadszedł ten dzień, ucho się odetkało – Alleluja! Słyszę!!! Potem drugie, kilka dni później, było co świętować. A potem była podróż, długa, wyczerpująca, stresująca też chwilami, pełna dźwięków, decybeli polskich ulic, muzyki, słów, autobusów i samolotów. Moim uszom już nic nie zagrażało. A potem nagle sobie uświadomiłam, że od czasu powrotu do Hiszpanii słyszę w uchu jednostajny pisk. Taki nieprzyjemny i naprawdę głośny. Zaczęłam słuchać muzyki, też głośno. Nie od razu uświadomiłam sobie, że chciałam nią ten pisk zagłuszyć. Nagle jednak stał się tak silny, że go usłyszałam. I pomyślałam, że nie jest dobrze. A nawet – być może – jest bardzo źle. Poszłam do lekarza, zbadał, orzekł – infekcja uszu obu. Przepisał krople czyli antybiotyk. Zakraplam. Dziś znowu zatkało mi się ucho. Szlag mnie trafia, przeklinam wszystko, co się da, CHCĘ SŁYSZEĆ! Przykładam do uszu ciepły woreczek z grochem. Całkiem miło, ale nie pomaga. Noszę bluzę z kapturem, bo wieje. Ciepło, ale nikogo nie słyszę. Zakraplam dzielnie co osiem godzin. Dostaję szału, bo głowa mnie boli. Zamiast lepiej jest tylko gorzej. A uszy nie, nie bolą wcale, gdyby nie pisk, to bym nie pomyślała, że coś z nimi nie tak. Ratunku, co robić? Nie słucham już muzyki, słucham własnego ucha. Zaczynam pisać i mnie rozprasza. Jak skończę książkę w tym tygodniu, to będzie prawdziwy cud! Jeszcze chwila, a z powodu ucha zacznę mordować… I nikt mi nie powie, że fizjologia codzienności nie ma nic wspólnego z kreatywnością!

Błagam, módlcie się za moje ucho… I za tę książkę, co ją będzie można kupić za kilka miesięcy, też.

Mózg działa w działaniu

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., muzyka, przemyślenia antropologiczne

Dziś będzie chaotycznie, bo to jest dzień na zbieranie myśli, segregowanie i przyglądanie się im, ich znaczeniu i emocjom, jakie wywołują. Kogo to nie interesuje, niech nie czyta, niech sobie wejdzie na Wysokie Obcasy albo Focha i poczyta mniej lub bardziej poważne panie, niektóre nawet sfrustrowane i wylewające swoje żale pod pretekstem dziennikarstwa, cóż, jakoś sobie trzeba z tym radzić. Ja sobie muszę poradzić z infekcją ucha, bólem głowy, jaki ona powoduje i ogólnym wkurwem spowodowanym zarówno fizjologią ucha, jak i zachowaniem ludzi dookoła. Szczególnie tych, którzy wiedzą lepiej i mają fakultet z wszystkiego.

Najpierw o partnerstwie, bo temat aktualny. Z wielu powodów – dziesiątek publikacji, które ludzie udostępniają na fejsbuku, a które zazwyczaj są wytłumaczeniem ich niezdolności do bycia w związku. Po ośmiu latach bycia singielką i półtora roku w związku stwierdzam, że bez porównania prościej jest być singlem. Nie ma obowiązków, nie trzeba się przesadnie martwić o drugiego człowieka, a nawet wcale, nie trzeba nikogo utrzymywać ani pomagać mu w rozwoju, osobistym czy zawodowym. Kot to nie człowiek, nie wymaga tyle, ile codzienność z ludzką jednostką. Prawdopodobnie modeli partnerstwa jest tyle, ilu ludzi, ale być może pewne oczywiste podwaliny istnieją? Nie jestem zwolenniczką czytania poradników, czerpania wiedzy z filmów, seriali czy ogólnie pojętej tv, więc wolę się sama w realiach przekonać, co i jak. Przekonuję się niestety coraz bardziej o głupocie ludzkiej, o wyniosłości i pewności siebie, która upoważnia do dawania życiowych rad i wskazywania najlepszych dróg życia. Ja chyba jednak wolę mieć wątpliwości, porozmawiać o tym z ludźmi, którzy mają doświadczenie, a nie pustą wiedzę z kolorowych gazet i pomylić się, ale próbować. Może mój model partnerstwa nie jest idealny, może się okaże niebawem, że w ogóle nie jest najlepszy, ale przynajmniej nie powiem sobie, że nie próbowałam, siedziałam na tyłku i zaaplikowałam sobie i jemu jakiś schemat, w który trzeba było człowieka wtłoczyć, ulepić i zmieścić w skali wymagań/oczekiwań/potrzeb. Wolę mieć pewność, że się rozwijamy i wspieramy w tym rozwoju, zawodowym i osobistym, niż tkwić we frustrującej rzeczywistości jako idealni konsumenci. Nie po to wyjechałam na drugi koniec Europy, żeby tu obrastać w materialne rzeczy, a jak wynika z mojego doświadczenia, marzeń i wspomnień też się nie da kupić, choć wielu ludzi, dobrze przystosowanych do rzeczywistości, potrafi je sobie zastąpić czymś, co je przypomina i jeszcze wytykać innym, że robią inaczej.

Jak widać, trochę się przelewa. Może i dobrze, takie refleksje są w życiu potrzebne. Weryfikują mój system wartości regularnie i dzięki temu wiem, co jest dla mnie w życiu najważniejsze i jak mam ustawić priorytety. I wbrew temu, co lubią ludzie wychowani na konsumpcji, nie wybieram najprostszej drogi. Jakoś bardzo nie lubię najmniejszej linii oporu. I uważam, że z każdej sytuacji jest wyjście, czasami nie najlepsze, nie do końca satysfakcjonujące, ale jednak jest.

Czy tylko ja wierzę w to, że praca nad sobą rozwiązuje życiowe problemy? Na szczęście znam kilka osób, które to praktykują, ale w skali rozpoznanej przeze mnie rzeczywistości jesteśmy faktycznie jakimś promilem. Nie jest to łatwa praktyka, ale nie wyobrażam sobie inaczej, po wierzchu, załatwiać sprawy ze sobą samym i z ludźmi. Człowiek jest zbyt wielką wartością, żeby skupić się tylko na sobie. Egocentryzm i brak empatii – to jest to, co zauważam ostatnio w naprawdę dużej skali. Kombinacja tych dwóch cech jest niebezpieczna i bardzo jej nie lubię u ludzi, z którymi spędzam choć odrobinę czasu. Mogę być dla nich miła aż do momentu, kiedy zaczynają mi mówić, jak mam żyć. Strasznie mnie to wkurza, czy wy też tak macie? Może powinnam zacisnąć zęby, uśmiechać się, kiwać głową i robić swoje? No to przykro mi, tak nie potrafię.

Myślę, że mam dobre życie. Obrałam sobie kierunek, zmierzam w jasno określonym celu, który jest równowagą między życiem zawodowym i osobistym z uwzględnieniem i poszanowaniem wartości tej drugiej osoby, która zmierza tam razem ze mną. Czasem bywa trudno, są ciężkie rozmowy, przysłowiowe pakowanie walizek, rytualne trzaskanie drzwiami, są też chwile błogie, pełne szczęścia i radości, jest też zwykła codzienność, która nie frustruje. Ale mam poczucie sensu, wiem, po co to wszystko. Na pewno nie po to, żeby mieć lepszy samochód i wypasioną chałupę, bo pluję na to i dobrze już wiem, że to pułapka.

Wszystkim, którzy obrali sobie drogę i wytrwale nią kroczą, życzę szczęścia i szczerze kibicuję. Nie będę wam mówić, co macie ze sobą zrobić, obiecuję. A jeśli będziecie chcieli wiedzieć, jak robią to inni i czy im się udaje, sięgniecie po moje książki.

To już na koniec, na rozluźnienie nastroju po takich ciężkich rozmyślaniach, choć pogoda przepiękna, przesyłam wam energetyzującą piosenkę.

Wiosna, ach…

Hiszpania

Dwa miesiące zleciały szybko. Nie wiadomo, kiedy. Budapeszt, potem Praga, a potem miesiąc w Polsce – Poznań, Warszawa, Podlasie, Warszawa, Kraków, Poznań. Długa i wyczerpująca podróż to była. Powrót do Andaluzji przyprawił mnie o uniesienie godne większej sprawy. Ale i ono już opadło i teraz czas się zabrać za pracę. Ogarnianie wszystkich zaległych projektów, które sobie cierpliwie czekały na nasz powrót jest sprawą dobrej organizacji, ale czuję, że odgrzebujemy się z papierów, rachunków, porządkowania domu, szaf, prania pościeli i tropienia pleśni, która tutaj jest niemal zwierzątkiem domowym. Chciałabym coś napisać tutaj super mądrego, ale dzisiaj nie mam sił zupełnie, za to muszę się pochwalić naszym najnowszym projektem, dzieckiem naszym kochanym, które było naszym oczkiem w głowie od kilku miesięcy, kiedy tylko pomysł się zrodził.

Zapraszamy na kurs tanga! W Andaluzji, pod palmami, w kapeluszu i pod najpiękniejszym na świecie słońcem!!!

http://tangovejer.wordpress.com/

Dobranoc…

Nie zna życia…

codzienność :), przemyślenia antropologiczne

… ten, kto nie miał do czynienia z polską administracją w postaci banku PKO BP, policji, prokuratury, ZUSu i temu podobnych koszmarów. Właśnie to przerabiam, ponownie, z odległości, eksploatując siostrzanego skajpa do granic możliwości. Cały tydzień upłynął pod znakiem prób zdobycia informacji oraz złożenia ich w jedną, spójną całość. Niestety całość ta spójna nie jest i w tym problem. Gdzieś po drodze, w historii samochodu skradzionego w Hiszpanii i znalezionego w Polsce pojawia się zło w postaci nieuczciwego urzędnika, który wydał samowolną decyzję niezgodną z prawem i dzięki temu samochód zniknął na prawie pięć lat z oczu właściciela. Niemożliwe? Niektórzy już wiedzą, że jest to jak najbardziej możliwe. Nie zdradzę szczegółów, ze względu zarówno na prowadzone „śledztwo”, jak również na to, że skoro już poświęciłam swój czas i nerwy na walkę z systemem, to przynajmniej mam historię do trzeciej książki. Tak, wiemy, życie pisze najlepsze scenariusze i mam tego dowód. Jak mawia mój przyjaciel Alex Kuklov – opisz to, i tak ci nikt nie uwierzy, że zdarzyło się naprawdę, ale przynajmniej będą przekonani, że masz genialną wyobraźnię literacką. Z tym stwierdzeniem niestety muszę się zgodzić – sama powtarzam sobie co chwila „jezus maria, to się nie dzieje!”.  

Tymczasem trwają przygotowania do wyjazdu do Europy Środkowo-Wschodniej. Kochana siostra śle paczkę z Irlandii Północnej z bielizną termalną, żeby nam dupki nie pozamarzały, ja zaś mierzę walizki, żeby nie panikować na lotnisku, czy ktoś się nie przyczepi jakiejś głupoty, pięciu nadwyżkowych centymetrów czy też czytanej książki w ręku, nie zapakowanej wszakże do bagażu podręcznego, bo przecież logika wymaga, by czytana książka była… trudno powiedzieć, czego wymaga logika tanich linii lotniczych! 

Właściwie, jak pomyślę, co mam do załatwienia w Polsce, to już bym chciała być z powrotem. Nie mam na myśli przyjemnych rzeczy związanych z publikacją kolejnej książki czy filmami. Mam na myśli kolejne urzędy, w których trzeba będzie walczyć o swoje prawa, właśnie te, które należą się człowiekowi jak psu zupa. Jedyna nadzieja w tym, że osobiście, dzięki uśmiechowi i znajomości tematu, zyskuje się zazwyczaj więcej. Ale już na samą myśl o tym robi mi się słabo. Czy tak będzie w Polsce zawsze? Bo jak dotąd, w całym moim trzydziestopięcioletnim życiu, nie znam innego przypadku. Mam też szczerą nadzieję, że takie rzeczy w Polsce robię po raz ostatni. Chyba tylko dlatego jakoś to znoszę, ale i tak kiepsko to wpływa na moje samopoczucie. Sorry Polsko! Chciałabym zacytować Twardocha, ale niestety został pozwany za takie słowa, więc gryzę się w język, z poczucia bezsilności. Sorry Polsko, weź się wreszcie ugryź w dupę! 

Szczęśliwego Nowego…

codzienność :), czy ja jestem normalna?

Początek nie był szczęśliwy. Zaniemogliśmy. Ja na silny atak alergii z kilkudniową gorączką, on na zapalenie zatok. Przez tydzień funkcjonowaliśmy jak zombie próbujący zadbać o siebie nawzajem, z marnym dość skutkiem. Straciłam smak, więc jedzenie było ohydne. A ja, skoro nie czuję smaku, to nie jem, bo nie widzę powodu, dla którego miałabym spożywać cokolwiek, jeśli nie ma przyjemności z jedzenia. No i koniec, głodna leżałam w łóżku, wypacając gorączkę, marząc o schabowym od mamy. Cztery dni nie wychodziłam z domu, a potem przy pierwszym wyjściu okazało się, że to naprawdę ciężkie przeżycie jest. Minęło już jakieś dziesięć dni, jeszcze nie wydobrzałam do końca. Nienawidzę chorować!

Wyjazd się zbliża. A mnie ciągle coś boli, a to głowa, a to brzuch, a to gardło… Chwilami mam wrażenie, że boli mnie całe ciało, a nawet, że boli mnie polska niekompetencja, z którą nadal walczę w postaci banku, który wydaje na mnie kolejne dekrety i trwoni na nie mój cenny czas i zdrowie. Mam ochotę skonstruować bombę i podłożyć ją pod ten cholerny bank. To już pół roku, jak bank swoją paierologią blokuje mi sprzedaż mieszkania. Nie mogę w to uwierzyć, a najbardziej to mnie jednak boli ta bezsilność, wobec bezdusznej instytucji, w której ludzie zamieniają się w roboty i jedyne, na co ich stać, to zdeptać człowieka jak karalucha. Niestety, tak mi przykro, chciałam wierzyć, że się uda, że przejdę przez to urzędnicze piekło z dobrą energią i optymizmem, nie tracąc siły ducha. Teraz już wiem, że się poddalam. Nie walczę dalej, bo nie mam skąd czerpać sił. Jeszcze nie wiem, czym to się skończy, oby mimo wszystko optymistycznie. Bo naprawdę szkoda mojego czasu, wolę pisać książkę albo nawet upijać się spokojnie w dobrym towarzystwie, niż stresować durnym bankiem.

Ale skoro wszystko nowy ten rok jest, to i nowe plany i postanowienia przedarły się w tę rzeczywistość. Projekt TANGO  nabiera tempa i kolorów, ma sens i głęboko wierzę w to, że się uda. Jest jeszcze projekt WINO, nie tylko do picia oraz projekt FILM, nieustannie, który rozwija się pomyślnie, w swoim tempie, które choć dla mnie czasem ciut za wolne, cechuje jednak stałość działań i spokojny progres. Może tak lepiej, jest więcej czasu do namysłu, nic na wariata. Krążą po głowie jeszcze inne projekty, jak tylko wygrzebię się z ostatnich objawów choróbska, zacznę je zbierać w całość i nadawać im wyrazistą formę. Tymczasem na pocieszenie – odrobina słońca. Oczywiście Meszka forever!

fot. Rafał Meszka