Do diabła z metakomunikatem!

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., przemyślenia antropologiczne

Po przeczytaniu świetnego artykułu na temat metakomunikatów uznałam, że mam jakąś genetyczną niezdolność do komunikowania się w taki sposób i zawsze wywalam od razu przysłowiową kawę na ławę, co nikomu życia jakoś nie ułatwia, ale za to nie czuję się jak podła manipulantka. Dzisiejsza rozmowa bez metakomunikatów uczy, co jest grane z mężczyznami. Niby kobieta wie, a w sumie musi sobie o tym przypominać przez całe życie.

Historyjka zaczyna się banalnie – wstawiłam pranie, zrobiło się, to teraz trzeba je powiesić. Pralka po hiszpańsku w kuchni, więc to pranie w koszyku trzeba przetargać przez salon do sypialni, z której jest wyjście na balkon. Ponieważ dbam o swój kręgosłup zmasakrowany zbyt wiele razy w młodości, kopię sobie ten koszyk aż do balkonu. Odbywa się to w gigantycznym hałasie, po drodze mijam moje andaluzyjskie szczęście zatopione po uszy w jakimś internetowym kontencie (nie, nie była to strona porno, co jest wszakże znaczące dla tego wątku). Stojąc na balkonie, wołam to szczęście na pomoc, bo wszakże jestem feministką i przecież mamy związek partnerski. W trakcie wieszania gaci zaczynam małe dochodzenia.

E: Dlaczego mi nie zaproponowałeś pomocy z wieszaniem prania?

J: (cisza)

E: Nie widziałaś, że pranie skończone i idę je wieszać?

J: Nie widziałem, że robisz pranie?

E: Ale ja wstawiałam pranie dosłownie między twoimi nogami, jak gotowałeś obiad! Jak można tego nie zauważyć????

J: Nie zwróciłem uwagi.

E: Ale widziałeś, że wyciągam pranie i nie pomyślałeś, że przyda mi się pomoc w rozwieszaniu go?

J: Nie wołałaś o pomoc, to myślałem, że sobie poradzisz.

E: A zauważyłeś, że 90% naszych kłótni jest dlatego, że ja sama sobie muszę ze wszystkim radzić, ty nie zwracasz uwagi i do tego nie słuchasz/nie zapamiętujesz, co ja mówię? Jak sobie z tym poradzimy, żeby uniknąć kłótni?

J: Zrobimy grafik?

Teraz to mam ochotę zrobić mu grafik na całą ścianę.  Albo kupić szwedzką grę w równouprawnienie Komma Lika

„Komma Lika” („Zagraj w równouprawnienie”) to gra, która budzi popłoch wśród szwedzkich 50-latków plus (zwłaszcza mężczyzn). Natomiast chętnie sięgają po nią 30-latki. W pudełku są cztery zestawy klocków na magnes w różnych kolorach – to zestaw rodzinny (dla par bezdzietnych zestawy klocków są dwa), a za planszę służą… drzwi lodówki. Za każdym razem, kiedy zrobisz coś dla domu: umyjesz naczynia, zrobisz zakupy, zmienisz opony w samochodzie, zajmiesz się dziećmi lub wyprowadzisz psa – przyklejasz klocek, tym większy, im więcej wysiłku wymaga dana czynność; najsłabiej punktowane jest np. wyniesienie śmieci, a najwyżej – opieka nad dziećmi. Ten, kto uzbiera najwięcej klocków, wygrywa. Ale tylko pozornie, bo wygrana to wskazówka, że związkowi brakuje równowagi.

 

Mózg, uszy, mózg, głowa…

literatura

Przerąbane. Infekcja ucha, albo nawet uszu dwóch. Nie od wczoraj, jak się okazuje od stycznia, początku stycznia, kiedy to zasmarkana i opuchnięta od alergii leciałam do Budapesztu. Dwoma samolotami, w pierwszym mi się lewe ucho zatkało, w drugim prawe. Potem przez cztery dni słyszałam tak, jakby mi ktoś na uszy czapkę założył, porządną i ciepłą uszankę zresztą. Nosiłam nauszniki, ciepłe i zabawne, wyglądałam jak kosmitka, antenki tylko brakowało. Nadszedł ten dzień, ucho się odetkało – Alleluja! Słyszę!!! Potem drugie, kilka dni później, było co świętować. A potem była podróż, długa, wyczerpująca, stresująca też chwilami, pełna dźwięków, decybeli polskich ulic, muzyki, słów, autobusów i samolotów. Moim uszom już nic nie zagrażało. A potem nagle sobie uświadomiłam, że od czasu powrotu do Hiszpanii słyszę w uchu jednostajny pisk. Taki nieprzyjemny i naprawdę głośny. Zaczęłam słuchać muzyki, też głośno. Nie od razu uświadomiłam sobie, że chciałam nią ten pisk zagłuszyć. Nagle jednak stał się tak silny, że go usłyszałam. I pomyślałam, że nie jest dobrze. A nawet – być może – jest bardzo źle. Poszłam do lekarza, zbadał, orzekł – infekcja uszu obu. Przepisał krople czyli antybiotyk. Zakraplam. Dziś znowu zatkało mi się ucho. Szlag mnie trafia, przeklinam wszystko, co się da, CHCĘ SŁYSZEĆ! Przykładam do uszu ciepły woreczek z grochem. Całkiem miło, ale nie pomaga. Noszę bluzę z kapturem, bo wieje. Ciepło, ale nikogo nie słyszę. Zakraplam dzielnie co osiem godzin. Dostaję szału, bo głowa mnie boli. Zamiast lepiej jest tylko gorzej. A uszy nie, nie bolą wcale, gdyby nie pisk, to bym nie pomyślała, że coś z nimi nie tak. Ratunku, co robić? Nie słucham już muzyki, słucham własnego ucha. Zaczynam pisać i mnie rozprasza. Jak skończę książkę w tym tygodniu, to będzie prawdziwy cud! Jeszcze chwila, a z powodu ucha zacznę mordować… I nikt mi nie powie, że fizjologia codzienności nie ma nic wspólnego z kreatywnością!

Błagam, módlcie się za moje ucho… I za tę książkę, co ją będzie można kupić za kilka miesięcy, też.

Mózg działa w działaniu

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., muzyka, przemyślenia antropologiczne

Dziś będzie chaotycznie, bo to jest dzień na zbieranie myśli, segregowanie i przyglądanie się im, ich znaczeniu i emocjom, jakie wywołują. Kogo to nie interesuje, niech nie czyta, niech sobie wejdzie na Wysokie Obcasy albo Focha i poczyta mniej lub bardziej poważne panie, niektóre nawet sfrustrowane i wylewające swoje żale pod pretekstem dziennikarstwa, cóż, jakoś sobie trzeba z tym radzić. Ja sobie muszę poradzić z infekcją ucha, bólem głowy, jaki ona powoduje i ogólnym wkurwem spowodowanym zarówno fizjologią ucha, jak i zachowaniem ludzi dookoła. Szczególnie tych, którzy wiedzą lepiej i mają fakultet z wszystkiego.

Najpierw o partnerstwie, bo temat aktualny. Z wielu powodów – dziesiątek publikacji, które ludzie udostępniają na fejsbuku, a które zazwyczaj są wytłumaczeniem ich niezdolności do bycia w związku. Po ośmiu latach bycia singielką i półtora roku w związku stwierdzam, że bez porównania prościej jest być singlem. Nie ma obowiązków, nie trzeba się przesadnie martwić o drugiego człowieka, a nawet wcale, nie trzeba nikogo utrzymywać ani pomagać mu w rozwoju, osobistym czy zawodowym. Kot to nie człowiek, nie wymaga tyle, ile codzienność z ludzką jednostką. Prawdopodobnie modeli partnerstwa jest tyle, ilu ludzi, ale być może pewne oczywiste podwaliny istnieją? Nie jestem zwolenniczką czytania poradników, czerpania wiedzy z filmów, seriali czy ogólnie pojętej tv, więc wolę się sama w realiach przekonać, co i jak. Przekonuję się niestety coraz bardziej o głupocie ludzkiej, o wyniosłości i pewności siebie, która upoważnia do dawania życiowych rad i wskazywania najlepszych dróg życia. Ja chyba jednak wolę mieć wątpliwości, porozmawiać o tym z ludźmi, którzy mają doświadczenie, a nie pustą wiedzę z kolorowych gazet i pomylić się, ale próbować. Może mój model partnerstwa nie jest idealny, może się okaże niebawem, że w ogóle nie jest najlepszy, ale przynajmniej nie powiem sobie, że nie próbowałam, siedziałam na tyłku i zaaplikowałam sobie i jemu jakiś schemat, w który trzeba było człowieka wtłoczyć, ulepić i zmieścić w skali wymagań/oczekiwań/potrzeb. Wolę mieć pewność, że się rozwijamy i wspieramy w tym rozwoju, zawodowym i osobistym, niż tkwić we frustrującej rzeczywistości jako idealni konsumenci. Nie po to wyjechałam na drugi koniec Europy, żeby tu obrastać w materialne rzeczy, a jak wynika z mojego doświadczenia, marzeń i wspomnień też się nie da kupić, choć wielu ludzi, dobrze przystosowanych do rzeczywistości, potrafi je sobie zastąpić czymś, co je przypomina i jeszcze wytykać innym, że robią inaczej.

Jak widać, trochę się przelewa. Może i dobrze, takie refleksje są w życiu potrzebne. Weryfikują mój system wartości regularnie i dzięki temu wiem, co jest dla mnie w życiu najważniejsze i jak mam ustawić priorytety. I wbrew temu, co lubią ludzie wychowani na konsumpcji, nie wybieram najprostszej drogi. Jakoś bardzo nie lubię najmniejszej linii oporu. I uważam, że z każdej sytuacji jest wyjście, czasami nie najlepsze, nie do końca satysfakcjonujące, ale jednak jest.

Czy tylko ja wierzę w to, że praca nad sobą rozwiązuje życiowe problemy? Na szczęście znam kilka osób, które to praktykują, ale w skali rozpoznanej przeze mnie rzeczywistości jesteśmy faktycznie jakimś promilem. Nie jest to łatwa praktyka, ale nie wyobrażam sobie inaczej, po wierzchu, załatwiać sprawy ze sobą samym i z ludźmi. Człowiek jest zbyt wielką wartością, żeby skupić się tylko na sobie. Egocentryzm i brak empatii – to jest to, co zauważam ostatnio w naprawdę dużej skali. Kombinacja tych dwóch cech jest niebezpieczna i bardzo jej nie lubię u ludzi, z którymi spędzam choć odrobinę czasu. Mogę być dla nich miła aż do momentu, kiedy zaczynają mi mówić, jak mam żyć. Strasznie mnie to wkurza, czy wy też tak macie? Może powinnam zacisnąć zęby, uśmiechać się, kiwać głową i robić swoje? No to przykro mi, tak nie potrafię.

Myślę, że mam dobre życie. Obrałam sobie kierunek, zmierzam w jasno określonym celu, który jest równowagą między życiem zawodowym i osobistym z uwzględnieniem i poszanowaniem wartości tej drugiej osoby, która zmierza tam razem ze mną. Czasem bywa trudno, są ciężkie rozmowy, przysłowiowe pakowanie walizek, rytualne trzaskanie drzwiami, są też chwile błogie, pełne szczęścia i radości, jest też zwykła codzienność, która nie frustruje. Ale mam poczucie sensu, wiem, po co to wszystko. Na pewno nie po to, żeby mieć lepszy samochód i wypasioną chałupę, bo pluję na to i dobrze już wiem, że to pułapka.

Wszystkim, którzy obrali sobie drogę i wytrwale nią kroczą, życzę szczęścia i szczerze kibicuję. Nie będę wam mówić, co macie ze sobą zrobić, obiecuję. A jeśli będziecie chcieli wiedzieć, jak robią to inni i czy im się udaje, sięgniecie po moje książki.

To już na koniec, na rozluźnienie nastroju po takich ciężkich rozmyślaniach, choć pogoda przepiękna, przesyłam wam energetyzującą piosenkę.

Nie zna życia…

codzienność :), przemyślenia antropologiczne

… ten, kto nie miał do czynienia z polską administracją w postaci banku PKO BP, policji, prokuratury, ZUSu i temu podobnych koszmarów. Właśnie to przerabiam, ponownie, z odległości, eksploatując siostrzanego skajpa do granic możliwości. Cały tydzień upłynął pod znakiem prób zdobycia informacji oraz złożenia ich w jedną, spójną całość. Niestety całość ta spójna nie jest i w tym problem. Gdzieś po drodze, w historii samochodu skradzionego w Hiszpanii i znalezionego w Polsce pojawia się zło w postaci nieuczciwego urzędnika, który wydał samowolną decyzję niezgodną z prawem i dzięki temu samochód zniknął na prawie pięć lat z oczu właściciela. Niemożliwe? Niektórzy już wiedzą, że jest to jak najbardziej możliwe. Nie zdradzę szczegółów, ze względu zarówno na prowadzone „śledztwo”, jak również na to, że skoro już poświęciłam swój czas i nerwy na walkę z systemem, to przynajmniej mam historię do trzeciej książki. Tak, wiemy, życie pisze najlepsze scenariusze i mam tego dowód. Jak mawia mój przyjaciel Alex Kuklov – opisz to, i tak ci nikt nie uwierzy, że zdarzyło się naprawdę, ale przynajmniej będą przekonani, że masz genialną wyobraźnię literacką. Z tym stwierdzeniem niestety muszę się zgodzić – sama powtarzam sobie co chwila „jezus maria, to się nie dzieje!”.  

Tymczasem trwają przygotowania do wyjazdu do Europy Środkowo-Wschodniej. Kochana siostra śle paczkę z Irlandii Północnej z bielizną termalną, żeby nam dupki nie pozamarzały, ja zaś mierzę walizki, żeby nie panikować na lotnisku, czy ktoś się nie przyczepi jakiejś głupoty, pięciu nadwyżkowych centymetrów czy też czytanej książki w ręku, nie zapakowanej wszakże do bagażu podręcznego, bo przecież logika wymaga, by czytana książka była… trudno powiedzieć, czego wymaga logika tanich linii lotniczych! 

Właściwie, jak pomyślę, co mam do załatwienia w Polsce, to już bym chciała być z powrotem. Nie mam na myśli przyjemnych rzeczy związanych z publikacją kolejnej książki czy filmami. Mam na myśli kolejne urzędy, w których trzeba będzie walczyć o swoje prawa, właśnie te, które należą się człowiekowi jak psu zupa. Jedyna nadzieja w tym, że osobiście, dzięki uśmiechowi i znajomości tematu, zyskuje się zazwyczaj więcej. Ale już na samą myśl o tym robi mi się słabo. Czy tak będzie w Polsce zawsze? Bo jak dotąd, w całym moim trzydziestopięcioletnim życiu, nie znam innego przypadku. Mam też szczerą nadzieję, że takie rzeczy w Polsce robię po raz ostatni. Chyba tylko dlatego jakoś to znoszę, ale i tak kiepsko to wpływa na moje samopoczucie. Sorry Polsko! Chciałabym zacytować Twardocha, ale niestety został pozwany za takie słowa, więc gryzę się w język, z poczucia bezsilności. Sorry Polsko, weź się wreszcie ugryź w dupę! 

Szczęśliwego Nowego…

codzienność :), czy ja jestem normalna?

Początek nie był szczęśliwy. Zaniemogliśmy. Ja na silny atak alergii z kilkudniową gorączką, on na zapalenie zatok. Przez tydzień funkcjonowaliśmy jak zombie próbujący zadbać o siebie nawzajem, z marnym dość skutkiem. Straciłam smak, więc jedzenie było ohydne. A ja, skoro nie czuję smaku, to nie jem, bo nie widzę powodu, dla którego miałabym spożywać cokolwiek, jeśli nie ma przyjemności z jedzenia. No i koniec, głodna leżałam w łóżku, wypacając gorączkę, marząc o schabowym od mamy. Cztery dni nie wychodziłam z domu, a potem przy pierwszym wyjściu okazało się, że to naprawdę ciężkie przeżycie jest. Minęło już jakieś dziesięć dni, jeszcze nie wydobrzałam do końca. Nienawidzę chorować!

Wyjazd się zbliża. A mnie ciągle coś boli, a to głowa, a to brzuch, a to gardło… Chwilami mam wrażenie, że boli mnie całe ciało, a nawet, że boli mnie polska niekompetencja, z którą nadal walczę w postaci banku, który wydaje na mnie kolejne dekrety i trwoni na nie mój cenny czas i zdrowie. Mam ochotę skonstruować bombę i podłożyć ją pod ten cholerny bank. To już pół roku, jak bank swoją paierologią blokuje mi sprzedaż mieszkania. Nie mogę w to uwierzyć, a najbardziej to mnie jednak boli ta bezsilność, wobec bezdusznej instytucji, w której ludzie zamieniają się w roboty i jedyne, na co ich stać, to zdeptać człowieka jak karalucha. Niestety, tak mi przykro, chciałam wierzyć, że się uda, że przejdę przez to urzędnicze piekło z dobrą energią i optymizmem, nie tracąc siły ducha. Teraz już wiem, że się poddalam. Nie walczę dalej, bo nie mam skąd czerpać sił. Jeszcze nie wiem, czym to się skończy, oby mimo wszystko optymistycznie. Bo naprawdę szkoda mojego czasu, wolę pisać książkę albo nawet upijać się spokojnie w dobrym towarzystwie, niż stresować durnym bankiem.

Ale skoro wszystko nowy ten rok jest, to i nowe plany i postanowienia przedarły się w tę rzeczywistość. Projekt TANGO  nabiera tempa i kolorów, ma sens i głęboko wierzę w to, że się uda. Jest jeszcze projekt WINO, nie tylko do picia oraz projekt FILM, nieustannie, który rozwija się pomyślnie, w swoim tempie, które choć dla mnie czasem ciut za wolne, cechuje jednak stałość działań i spokojny progres. Może tak lepiej, jest więcej czasu do namysłu, nic na wariata. Krążą po głowie jeszcze inne projekty, jak tylko wygrzebię się z ostatnich objawów choróbska, zacznę je zbierać w całość i nadawać im wyrazistą formę. Tymczasem na pocieszenie – odrobina słońca. Oczywiście Meszka forever!

fot. Rafał Meszka

Porozmawiajmy o emocjach – rozmowa z Edytą Niewińską, autorką „Kosowa” i opowiadania w tomie „Bookopen”

literatura

Doroślejemy i przestajemy mówić o genitaliach, zaczynamy mówić o tym, co nas definiuje, co jest częścią naszej tożsamości, czyli o intymnych relacjach z ludźmi, którzy są nam bliscy – przekonuje Edyta Niewińska, autorka jednego z opowiadań tomu „Bookopen“.

ZUPEŁNIE INNA OPOWIEŚĆ: Sto tekstów, najczęściej ludzi nieznanych – to „Bookopen“, niezwykły eksperyment, książka szczera, pełna emocji, często ekstremalnych. A wśród nich „One Night Stand“ Edyty Niewińskiej. To opowiadanie czy dziennik? 

EDYTA NIEWIŃSKA: ”One Night Stand” to opowiadanie, które jest fragmentem mojej nowej książki. Kiedy usłyszałam o idei Bookopen, bardzo mi się spodobał ten pomysł. Brakuje mi w literaturze głosu prawdziwych ludzi, głosu pokolenia, pokoleń, które otwarcie mówią o swoich problemach i codzienności. Z przyjemnością dołączyłam do tego grona, dodając coś od siebie.

Porozmawiajmy o emocjach – rozmowa z Edytą Niewińską, autorką „Kosowa” i opowiadania w tomie „Bookopen”.

Zima, zima zła…

codzienność :), Hiszpania

Czy ja już o tym pisałam? Niemożliwe! Tak, prawdą jest, że mamy osiemnaście stopni (tak na oko i na iPhona) i oczywiście prawdą jest, że za każdym razem witając się z lokalsem pierwsze, co słyszę, to „Jak zimno!”. Nie komentujcie, tego, proszę… Mi jest ciepło! Mimo braku ogrzewania w domu, opracowuję własną strategię grzewczą i zatrzymuję cenne ciepło przy sobie. Może pomaga w tym codziennie ćwiczenie pilatesu i tango? Na pewno pomaga na zwiększenie ilości serotoniny we krwi, a to z kolei dobrze robi an samopoczucie. Ponadto farelka, tak, w dzieciństwie myślałam, że już nigdy jej nie ujrzę… Tymczasem jej hiszpańscy potomkowie trzymają się mocno na rynku. Choć rzeczywiście nie mam im nic do zarzucenia, kiedy wieczorem pakuję się do łóżeczka w sypialni będącej jedynym ogrzanym pokojem, mając za sprzymierzeńców termofor pod stopami oraz cieplutkiego laptopa na kolanach, w dodatku mrugającego do mnie obietnicą dobrego filmu, jaki zaraz będę mogła obejrzeć… Jeśli was interesuje, to polecam obejrzeć w taki zimowy wieczór film Frances Ha – dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, czego naprawdę chcą w życiu, lub – albo i zarazem? – W kręgu miłości / The broken circle breakdown dla tych o stalowych nerwach, bo historia dramatyczna i bez happy endu, ale nikt tak pięknie nie potrafi o tym opowiedzieć, jak Felix Van Groeningen i gdzieś tak po północy postanowiłam go poznać i z nim o tym porozmawiać.

Mieszkanie w jaskini jest urocze i po prostu nie będę o tym opowiadać, bo trzeba tego doświadczyć. Podobnie jak magi naszego miasta, która potrafi przejawiać się w najbardziej niezwykłych i najdziwniejszych momentach i spotkaniach, jak to z policjantem Melchiorem piszącym wiersze, który oprócz niezwykłego imienia ma także niezwykłe hobby, które pomaga mu podrywać dziewczyny w barach i właściwie kogo interesuje to, czy ma żonę czy kochankę? Zbliżają się święta, wiele człowiekowi można wybaczyć.

Właściwie to chciałam tylko napisać o tym, że wybieramy się pojeździć na łyżwach. Wydaje mi się to dość abstrakcyjne,  łyżwy w mieście, w którym nigdy nie pada śnieg, z widokiem na zielone pasma lasów i okoliczne wzgórza oraz malowniczą starówkę. Nic zimowego w tym nie ma, ale skoro miasto zafundowało nam do Trzech Króli ślizgawkę, to trzeba z niej skorzystać. Ostatnio łyżwy miałam na nogach ze cztery lata temu, wcześniej w dzieciństwie i z jakichś przyczyn pomysł ślizgania się na drugim końcu Europy wydał mi się całkiem atrakcyjny. Szkoda, że nie ma tu z nami Meszki, ten to by zrobił zdjęcia… W temacie zdjęć zaś, gdyby ktoś chciał latem wyjechać na wakacje do Portugalii i zarobić na robieniu zdjęć, niech się zgłasza! Kolega Portugalczyk robi rekrutację do wesołego teamu, czasem warto zmienić sposób na życie, nawet jeśli na chwilę. 

Jaskinia

codzienność :), Hiszpania

Jako chwilowi cyganie poszliśmy spakować swój tabor z niegościnnego mieszkania, które wczoraj wynajęliśmy, a trzy godziny po otrzymaniu kluczy oraz pół godziny po wypakowaniu pierwszej tury gratów okazało się, że właściciel zmienił zdanie. Grzecznie spakowaliśmy walizki, po czym męska połówka tego tandemu rzekła spostrzegawczo, że na sąsiedniej ulicy, na której wczoraj zaparkowała swój wóz kolorowy była wywieszka o chałupie do wynajęcia. W desperacji wybraliśmy się na spacer, coby wywieszkę odnaleźć i naradzić się. Z taką samą desperacją pod ten numer zadzwoniliśmy i wypytaliśmy o chałupę. Była większa, niż potrzebujemy, ale za to zachęcała ceną. Postanowiliśmy ją obejrzeć i przemyśleć temat. Otworzyła nam drzwi miła pani i wprowadziła nas na patio. Mieszkanie zaskoczyło nas przestrzennością i dużą ilością światła dziennego. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w mieszkaniu jest jaskinia! Otóż cały dom jest przytulony do potężnej skały, która stanowi jedną ze ścian mieszkania. Ponieważ ktoś postanowił nie zamurowywać skały, właściciel zrobił sobie w jaskini coś w rodzaju spiżarni. Z patio zaś jest wejście po schodach do prawdziwej jaskini, która wygląda naprawdę imponująco. Mieszkanie z jaskinią jest naszą ostatnią szansą, więc teraz głowimy się solidnie nad tym, co zrobić. Oczywiście, żeby nie było tak pięknie, jest tam problem z doprowadzeniem internetu. Być może ma z tym coś wspólnego jaskinia? Jeśli postanowimy tam zamieszkać, będzie prawdziwy piknik pod wiszącą skałą. Oby tylko nie skończyło się jak w filmie…

Serial, odcinek trzeci, szukamy producenta TV

codzienność :), Hiszpania

Na dobranoc mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o szukających swojego kąta polsko-andaluzyjskich cyganów, nastąpił nieprzewidziany w scenariuszu zwrot wypadków. Cyganie znów mieszkają pod mostem, tym niemniej z niewysłowioną radością oraz bezbrzeżną wdzięcznością wobec niebios rozpijają kolejną butelkę wina, coby się ponieść jakoś na duchu. Papierosów też im na razie wystarcza. W zasadzie z pieniędzmi chwilowo nawet nie mają problemu, wręcz przeciwnie, więc to tylko złośliwe przeciwności losu. Prawdopodobnie to wszystko wynika z faktu, że scenarzysta się upalił i nie ogarnął w porę tematu oraz rozmiaru katastrofy, w związku z czym miniserial przerodził się w tasiemiec i trudno powiedzieć, ile będzie miał jeszcze odcinków. Na razie bohaterowie okrywają się kocem i uruchamiają farelkę, choć w miarę upływu czasu coraz bardziej skłaniają się ku dołączeniu do nieoczekiwanej fiesty na ulicy zainicjowanej przez zaskoczonego sąsiada, który wygrał sto euro w lokalnego totolotka. Fakt, że kończy się zapas wina w domu, powoduje wymianę głęboko filozoficznych przemyśleń, jak również nakazuje rozważyć inne możliwości. Bohaterowie zastanawiają się, czy ktoś jest im winien jakąkolwiek przysługę, co ułatwiłoby znacznie życie w sytuacji, kiedy sąsiad wyda całe sto euro w barze na drinki stawiane mniej lub bardziej przypadkowym osobnikom. Ostatecznie, przypomniawszy sobie, że w dniu dzisiejszym odbywa się wyłącznie tzw babskie spotkanie, a nasi bohaterowie nie są babami (tu zaznajamiamy widzów z modną ostatnio ideologią gender, co oznacza, że bez względu na płeć żadne z naszych bohaterów babą się nie czuje, więc nią nie jest – w myśl znanego, podlaskiego przysłowia „myślę, więc jestem”), postanawiają opróżnić ostatnią, ocalałą cudem w lodówce butelkę piwa (piwo w Hiszpanii sprzedaje się w litrowych butelkach – ważna uwaga dla kierownika produkcji, żeby przypadkiem nie przyniósł na plan Tyskiego z dupy jak nic) i zastosować się do polecenia znajomej, która jako poszukująca dla naszej pary cyganów mieszkania wydatnie, acz przypadkowo, przyczyniła się do zaistniałej sytuacji (polecenie brzmiało: nic się nie przejmuj, idź do łóżka ze swoją śliczną żoną i się odstresuj!). 

Tym sposobem CDN…

Mieszkaniowej sagi ciąg dalszy

codzienność :), fotoblog, Hiszpania

Dziś od rana sześć mieszkań do obejrzenia. Pielgrzymka po miasteczku, od jednego do drugiego. Przed wyjściem gotuję ryż na sushi, na wypadek, gdyby poszukiwania się nie udały, będziemy mieli coś na pocieszenie. 

Dzionek słoneczny, piękny, choć nieco chłodny. Zaczynamy od małej chałupki tuż przy Plaza de Espana, nie ma dachu ani wyjścia na patio, ale za to jest czarowna. Ma klimat i niesamowicie dobrą energię. Jest małe, śliczne i po prostu od razu jestem w stanie sobie siebie w nim wyobrazić. Stylistyka wnętrz trochę marokańska, co tym bardziej mnie przekonuje. Nie ma w niej żadnej przesady, meble drewniane, robione ręcznie, nawet kanapa w salonie jest wykuta w kamieniu, bo też i ściany są kamienne, podłoga również. Zakochuję się w tym wnętrzu. Zadaję ostatnie pytanie – niestety nie ma internetu. Żegnamy się z nadzieją, że podłączenie linii telefonicznej będzie możliwe.

Przemierzamy pokręcone uliczki starówki, sprawdzamy ulicę, na której mieści się dom, wolny od poniedziałku, w dobrej cenie. Trzy pokoje, dwie łazienki, dwa piętra – nie potrzebujemy takiej przestrzeni, nie prowadzimy jeszcze pensjonatu. Po drodze zgarniamy dwie panie, które jak się okazuje mają do pokazania dwa mieszkania w naszym budynku. To byłoby mistrzostwo, przenieść się z klatki do klatki. Szybkim krokiem przecinamy mury zamkowe i wszystkie lokalne zabytki, ze śmiechem wkraczamy na własne patio. Mieszkania są okropne, brzydkie, zaniedbane, ohydnie umeblowane. Moja nadzieja na znalezienie czegoś upada, liczę na to, że ostanie trzy mieszkania okażą się lepsze. Chcę szybko uciec od pań, ale niestety moja druga połówka wdaje się w niepotrzebne dyskusje. Zdecydowanie jak na standardy wschodnioeuropejskie tutaj się gada wiele o byle czym, co niewątpliwie ma swój urok, pod warunkiem, że byłabym w stanie rozmawiać o czymś innym, niż o pogodzie i o tym, ile masz lat, co robisz, co jadłeś na śniadanie. Niestety mój hiszpański nie jest jeszcze tak doskonały.

W drodze dzwoni nasza agentka, że ma dla nas coś do obejrzenia, ale nie wie, czy nam się spodoba. Umawiamy się z nią za godzinę, po obejrzeniu kolejnych mieszkań. Na tyłach lokalnego teatru (tak, tak, mamy tu 12 tysięcy mieszkańców, teatr, kino i lokalną radiostację!) wita nas zmęczona życiem pani, która mówi zdecydowanie za wiele, a z tego, co rozumiem, większość to narzekanie. Za bardzo przypomina mi to Polskę. Oglądamy trzy mieszkania w jednym budynku, każde jest inne, żadne nie zdobywa mojego serca. Od biedy mogłabym tu zamieszkać, nie cierpiałabym przy tak fantastycznych widokach z małych okien, ale też nie miałabym zbytniego powodu do szczęścia tutaj. Pani mówi, że mamy się decydować szybko, bo ona ma za chwilę kolejnych chętnych, świetni najemcy, facet jest grafologiem, a babka pisarką z Polski. Tarzamy się ze śmiechu, bo to najwyraźniej jest to mieszkanie, które za chwilę zamierzała nam pokazać Ana, nasz kochana agentka mieszkaniowa. Obiecujemy, że najpóźniej wieczorem podejmiemy decyzję i damy jej znać.

Wychodząc na główny deptak patrzymy na siebie i kiwamy głowami – bierzemy pierwsze mieszkanie. Nie dość, że jest najlepsze ze wszystkiego, co obejrzeliśmy przez cały tydzień, to jeszcze najtańsze. Przypomina mi się pan właściciel, który zaprezentował nam obejście, odpowiedział sprawnie na wszystkie pytania, po czym założył kask i wsiadł na skuterek, szczerząc zęby z radością, bo idzie do pracy. Od razu widać, że pracę lubi, jest kucharzem w jakiejś większej restauracji. Wpadł, wypadł, uśmiechnął się, nie krygował, nie ściemniał, nie łajdaczył. Czysty autentyk, ideał lokalsa. Prosimy naszą koleżankę, która nas oprowadza po tych chałupach, żeby pan się zorientował, czy da się podciągnąć linię telefoniczną i podłączyć internet. Jeśli tak – bierzemy od razu. Idziemy do Any, powiedzieć jej, że już widzieliśmy to mieszkanie, które chciała nam pokazać. Po drodze spotykamy właściciela mieszkania, które miało problem z dachem i które stało się przyczyną naszych mieszkaniowych, nerwowych rozterek. Pan wita się z nami miło i radośnie, zaś jego pierwsze słowa wyrażają szczerą troskę o to, że przez to całe zamieszanie z dachem my nie mamy gdzie mieszkać. Nie wierzę i zarazem jest mi miło, że ktoś się tym wszystkim tak po prostu, po ludzku przejmuje. Chwila rozmowy, żegnamy się już jak przyjaciele. Trzy kroki dalej spotykamy lokalnego artystę, który robi wyśmienite plakaty. Po chwili zwierza nam się, że też bardzo chciałby zmienić mieszkanie na tańsze. Uśmiecham się i proponuję mu mieszkanie, które dwa tygodnie pokazała nam Ana, a które dla naszej gościnnej dwójki było nieco za małe, zaś dla samotnego pana powinno być w sam raz. Najtańsza oferta na rynku, prowadzimy go do Any, żeby mu pokazała lokum.

W domu jemy sushi szczęśliwi i przerażeni ogromem pakowania oraz misją pod tytułem „jak my to wszystko zmieścimy do małego mieszkanka! Dzwonimy do operatora internetu, miły pan konsultant zawiadamia nas, że oni nam podłączą linię telefoniczną wraz z internetem pod tym adresem bez problemów i za darmo. Zatyka mnie i nie mogę w to uwierzyć.  W dodatku okazuje się, że pan nas tak pięknie obsługuje z innego kontynentu, a mianowicie z… Kolumbii! Dzwonimy do naszej koleżanki z tą radosną wiadomością, żeby potwierdzić, że bierzemy to mieszkanie na pewno, ona zaś nas informuje, że jesteśmy już umówieni na odbiór kluczy wieczorem. Oddychamy z ulgą. Życie jest piękne.

Teraz tylko pozostaje spakować trzydzieści pięć par damskich butów, dwadzieścia pięć sukienek i trzy swetry oraz tonę książek i możemy się przeprowadzać. Wszystkich przyjaciół, którzy zamierzają nas odwiedzić, informuję, że mam dla was kącik. Co prawda pokoik jest niewielki, łóżko jednoosobowe, ale zawsze jeszcze jest dostawka, kanapa w salonie i dużo dobrego wina. Jak zawsze damy sobie radę. 

Rafał Meszka

Nasza ulica wygląda mniej więcej tak… Foto nieoceniony Rafał Meszka!