Dziś od rana sześć mieszkań do obejrzenia. Pielgrzymka po miasteczku, od jednego do drugiego. Przed wyjściem gotuję ryż na sushi, na wypadek, gdyby poszukiwania się nie udały, będziemy mieli coś na pocieszenie.
Dzionek słoneczny, piękny, choć nieco chłodny. Zaczynamy od małej chałupki tuż przy Plaza de Espana, nie ma dachu ani wyjścia na patio, ale za to jest czarowna. Ma klimat i niesamowicie dobrą energię. Jest małe, śliczne i po prostu od razu jestem w stanie sobie siebie w nim wyobrazić. Stylistyka wnętrz trochę marokańska, co tym bardziej mnie przekonuje. Nie ma w niej żadnej przesady, meble drewniane, robione ręcznie, nawet kanapa w salonie jest wykuta w kamieniu, bo też i ściany są kamienne, podłoga również. Zakochuję się w tym wnętrzu. Zadaję ostatnie pytanie – niestety nie ma internetu. Żegnamy się z nadzieją, że podłączenie linii telefonicznej będzie możliwe.
Przemierzamy pokręcone uliczki starówki, sprawdzamy ulicę, na której mieści się dom, wolny od poniedziałku, w dobrej cenie. Trzy pokoje, dwie łazienki, dwa piętra – nie potrzebujemy takiej przestrzeni, nie prowadzimy jeszcze pensjonatu. Po drodze zgarniamy dwie panie, które jak się okazuje mają do pokazania dwa mieszkania w naszym budynku. To byłoby mistrzostwo, przenieść się z klatki do klatki. Szybkim krokiem przecinamy mury zamkowe i wszystkie lokalne zabytki, ze śmiechem wkraczamy na własne patio. Mieszkania są okropne, brzydkie, zaniedbane, ohydnie umeblowane. Moja nadzieja na znalezienie czegoś upada, liczę na to, że ostanie trzy mieszkania okażą się lepsze. Chcę szybko uciec od pań, ale niestety moja druga połówka wdaje się w niepotrzebne dyskusje. Zdecydowanie jak na standardy wschodnioeuropejskie tutaj się gada wiele o byle czym, co niewątpliwie ma swój urok, pod warunkiem, że byłabym w stanie rozmawiać o czymś innym, niż o pogodzie i o tym, ile masz lat, co robisz, co jadłeś na śniadanie. Niestety mój hiszpański nie jest jeszcze tak doskonały.
W drodze dzwoni nasza agentka, że ma dla nas coś do obejrzenia, ale nie wie, czy nam się spodoba. Umawiamy się z nią za godzinę, po obejrzeniu kolejnych mieszkań. Na tyłach lokalnego teatru (tak, tak, mamy tu 12 tysięcy mieszkańców, teatr, kino i lokalną radiostację!) wita nas zmęczona życiem pani, która mówi zdecydowanie za wiele, a z tego, co rozumiem, większość to narzekanie. Za bardzo przypomina mi to Polskę. Oglądamy trzy mieszkania w jednym budynku, każde jest inne, żadne nie zdobywa mojego serca. Od biedy mogłabym tu zamieszkać, nie cierpiałabym przy tak fantastycznych widokach z małych okien, ale też nie miałabym zbytniego powodu do szczęścia tutaj. Pani mówi, że mamy się decydować szybko, bo ona ma za chwilę kolejnych chętnych, świetni najemcy, facet jest grafologiem, a babka pisarką z Polski. Tarzamy się ze śmiechu, bo to najwyraźniej jest to mieszkanie, które za chwilę zamierzała nam pokazać Ana, nasz kochana agentka mieszkaniowa. Obiecujemy, że najpóźniej wieczorem podejmiemy decyzję i damy jej znać.
Wychodząc na główny deptak patrzymy na siebie i kiwamy głowami – bierzemy pierwsze mieszkanie. Nie dość, że jest najlepsze ze wszystkiego, co obejrzeliśmy przez cały tydzień, to jeszcze najtańsze. Przypomina mi się pan właściciel, który zaprezentował nam obejście, odpowiedział sprawnie na wszystkie pytania, po czym założył kask i wsiadł na skuterek, szczerząc zęby z radością, bo idzie do pracy. Od razu widać, że pracę lubi, jest kucharzem w jakiejś większej restauracji. Wpadł, wypadł, uśmiechnął się, nie krygował, nie ściemniał, nie łajdaczył. Czysty autentyk, ideał lokalsa. Prosimy naszą koleżankę, która nas oprowadza po tych chałupach, żeby pan się zorientował, czy da się podciągnąć linię telefoniczną i podłączyć internet. Jeśli tak – bierzemy od razu. Idziemy do Any, powiedzieć jej, że już widzieliśmy to mieszkanie, które chciała nam pokazać. Po drodze spotykamy właściciela mieszkania, które miało problem z dachem i które stało się przyczyną naszych mieszkaniowych, nerwowych rozterek. Pan wita się z nami miło i radośnie, zaś jego pierwsze słowa wyrażają szczerą troskę o to, że przez to całe zamieszanie z dachem my nie mamy gdzie mieszkać. Nie wierzę i zarazem jest mi miło, że ktoś się tym wszystkim tak po prostu, po ludzku przejmuje. Chwila rozmowy, żegnamy się już jak przyjaciele. Trzy kroki dalej spotykamy lokalnego artystę, który robi wyśmienite plakaty. Po chwili zwierza nam się, że też bardzo chciałby zmienić mieszkanie na tańsze. Uśmiecham się i proponuję mu mieszkanie, które dwa tygodnie pokazała nam Ana, a które dla naszej gościnnej dwójki było nieco za małe, zaś dla samotnego pana powinno być w sam raz. Najtańsza oferta na rynku, prowadzimy go do Any, żeby mu pokazała lokum.
W domu jemy sushi szczęśliwi i przerażeni ogromem pakowania oraz misją pod tytułem „jak my to wszystko zmieścimy do małego mieszkanka! Dzwonimy do operatora internetu, miły pan konsultant zawiadamia nas, że oni nam podłączą linię telefoniczną wraz z internetem pod tym adresem bez problemów i za darmo. Zatyka mnie i nie mogę w to uwierzyć. W dodatku okazuje się, że pan nas tak pięknie obsługuje z innego kontynentu, a mianowicie z… Kolumbii! Dzwonimy do naszej koleżanki z tą radosną wiadomością, żeby potwierdzić, że bierzemy to mieszkanie na pewno, ona zaś nas informuje, że jesteśmy już umówieni na odbiór kluczy wieczorem. Oddychamy z ulgą. Życie jest piękne.
Teraz tylko pozostaje spakować trzydzieści pięć par damskich butów, dwadzieścia pięć sukienek i trzy swetry oraz tonę książek i możemy się przeprowadzać. Wszystkich przyjaciół, którzy zamierzają nas odwiedzić, informuję, że mam dla was kącik. Co prawda pokoik jest niewielki, łóżko jednoosobowe, ale zawsze jeszcze jest dostawka, kanapa w salonie i dużo dobrego wina. Jak zawsze damy sobie radę.
Nasza ulica wygląda mniej więcej tak… Foto nieoceniony Rafał Meszka!