Do diabła z metakomunikatem!

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., przemyślenia antropologiczne

Po przeczytaniu świetnego artykułu na temat metakomunikatów uznałam, że mam jakąś genetyczną niezdolność do komunikowania się w taki sposób i zawsze wywalam od razu przysłowiową kawę na ławę, co nikomu życia jakoś nie ułatwia, ale za to nie czuję się jak podła manipulantka. Dzisiejsza rozmowa bez metakomunikatów uczy, co jest grane z mężczyznami. Niby kobieta wie, a w sumie musi sobie o tym przypominać przez całe życie.

Historyjka zaczyna się banalnie – wstawiłam pranie, zrobiło się, to teraz trzeba je powiesić. Pralka po hiszpańsku w kuchni, więc to pranie w koszyku trzeba przetargać przez salon do sypialni, z której jest wyjście na balkon. Ponieważ dbam o swój kręgosłup zmasakrowany zbyt wiele razy w młodości, kopię sobie ten koszyk aż do balkonu. Odbywa się to w gigantycznym hałasie, po drodze mijam moje andaluzyjskie szczęście zatopione po uszy w jakimś internetowym kontencie (nie, nie była to strona porno, co jest wszakże znaczące dla tego wątku). Stojąc na balkonie, wołam to szczęście na pomoc, bo wszakże jestem feministką i przecież mamy związek partnerski. W trakcie wieszania gaci zaczynam małe dochodzenia.

E: Dlaczego mi nie zaproponowałeś pomocy z wieszaniem prania?

J: (cisza)

E: Nie widziałaś, że pranie skończone i idę je wieszać?

J: Nie widziałem, że robisz pranie?

E: Ale ja wstawiałam pranie dosłownie między twoimi nogami, jak gotowałeś obiad! Jak można tego nie zauważyć????

J: Nie zwróciłem uwagi.

E: Ale widziałeś, że wyciągam pranie i nie pomyślałeś, że przyda mi się pomoc w rozwieszaniu go?

J: Nie wołałaś o pomoc, to myślałem, że sobie poradzisz.

E: A zauważyłeś, że 90% naszych kłótni jest dlatego, że ja sama sobie muszę ze wszystkim radzić, ty nie zwracasz uwagi i do tego nie słuchasz/nie zapamiętujesz, co ja mówię? Jak sobie z tym poradzimy, żeby uniknąć kłótni?

J: Zrobimy grafik?

Teraz to mam ochotę zrobić mu grafik na całą ścianę.  Albo kupić szwedzką grę w równouprawnienie Komma Lika

„Komma Lika” („Zagraj w równouprawnienie”) to gra, która budzi popłoch wśród szwedzkich 50-latków plus (zwłaszcza mężczyzn). Natomiast chętnie sięgają po nią 30-latki. W pudełku są cztery zestawy klocków na magnes w różnych kolorach – to zestaw rodzinny (dla par bezdzietnych zestawy klocków są dwa), a za planszę służą… drzwi lodówki. Za każdym razem, kiedy zrobisz coś dla domu: umyjesz naczynia, zrobisz zakupy, zmienisz opony w samochodzie, zajmiesz się dziećmi lub wyprowadzisz psa – przyklejasz klocek, tym większy, im więcej wysiłku wymaga dana czynność; najsłabiej punktowane jest np. wyniesienie śmieci, a najwyżej – opieka nad dziećmi. Ten, kto uzbiera najwięcej klocków, wygrywa. Ale tylko pozornie, bo wygrana to wskazówka, że związkowi brakuje równowagi.

 

Mózg działa w działaniu

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., muzyka, przemyślenia antropologiczne

Dziś będzie chaotycznie, bo to jest dzień na zbieranie myśli, segregowanie i przyglądanie się im, ich znaczeniu i emocjom, jakie wywołują. Kogo to nie interesuje, niech nie czyta, niech sobie wejdzie na Wysokie Obcasy albo Focha i poczyta mniej lub bardziej poważne panie, niektóre nawet sfrustrowane i wylewające swoje żale pod pretekstem dziennikarstwa, cóż, jakoś sobie trzeba z tym radzić. Ja sobie muszę poradzić z infekcją ucha, bólem głowy, jaki ona powoduje i ogólnym wkurwem spowodowanym zarówno fizjologią ucha, jak i zachowaniem ludzi dookoła. Szczególnie tych, którzy wiedzą lepiej i mają fakultet z wszystkiego.

Najpierw o partnerstwie, bo temat aktualny. Z wielu powodów – dziesiątek publikacji, które ludzie udostępniają na fejsbuku, a które zazwyczaj są wytłumaczeniem ich niezdolności do bycia w związku. Po ośmiu latach bycia singielką i półtora roku w związku stwierdzam, że bez porównania prościej jest być singlem. Nie ma obowiązków, nie trzeba się przesadnie martwić o drugiego człowieka, a nawet wcale, nie trzeba nikogo utrzymywać ani pomagać mu w rozwoju, osobistym czy zawodowym. Kot to nie człowiek, nie wymaga tyle, ile codzienność z ludzką jednostką. Prawdopodobnie modeli partnerstwa jest tyle, ilu ludzi, ale być może pewne oczywiste podwaliny istnieją? Nie jestem zwolenniczką czytania poradników, czerpania wiedzy z filmów, seriali czy ogólnie pojętej tv, więc wolę się sama w realiach przekonać, co i jak. Przekonuję się niestety coraz bardziej o głupocie ludzkiej, o wyniosłości i pewności siebie, która upoważnia do dawania życiowych rad i wskazywania najlepszych dróg życia. Ja chyba jednak wolę mieć wątpliwości, porozmawiać o tym z ludźmi, którzy mają doświadczenie, a nie pustą wiedzę z kolorowych gazet i pomylić się, ale próbować. Może mój model partnerstwa nie jest idealny, może się okaże niebawem, że w ogóle nie jest najlepszy, ale przynajmniej nie powiem sobie, że nie próbowałam, siedziałam na tyłku i zaaplikowałam sobie i jemu jakiś schemat, w który trzeba było człowieka wtłoczyć, ulepić i zmieścić w skali wymagań/oczekiwań/potrzeb. Wolę mieć pewność, że się rozwijamy i wspieramy w tym rozwoju, zawodowym i osobistym, niż tkwić we frustrującej rzeczywistości jako idealni konsumenci. Nie po to wyjechałam na drugi koniec Europy, żeby tu obrastać w materialne rzeczy, a jak wynika z mojego doświadczenia, marzeń i wspomnień też się nie da kupić, choć wielu ludzi, dobrze przystosowanych do rzeczywistości, potrafi je sobie zastąpić czymś, co je przypomina i jeszcze wytykać innym, że robią inaczej.

Jak widać, trochę się przelewa. Może i dobrze, takie refleksje są w życiu potrzebne. Weryfikują mój system wartości regularnie i dzięki temu wiem, co jest dla mnie w życiu najważniejsze i jak mam ustawić priorytety. I wbrew temu, co lubią ludzie wychowani na konsumpcji, nie wybieram najprostszej drogi. Jakoś bardzo nie lubię najmniejszej linii oporu. I uważam, że z każdej sytuacji jest wyjście, czasami nie najlepsze, nie do końca satysfakcjonujące, ale jednak jest.

Czy tylko ja wierzę w to, że praca nad sobą rozwiązuje życiowe problemy? Na szczęście znam kilka osób, które to praktykują, ale w skali rozpoznanej przeze mnie rzeczywistości jesteśmy faktycznie jakimś promilem. Nie jest to łatwa praktyka, ale nie wyobrażam sobie inaczej, po wierzchu, załatwiać sprawy ze sobą samym i z ludźmi. Człowiek jest zbyt wielką wartością, żeby skupić się tylko na sobie. Egocentryzm i brak empatii – to jest to, co zauważam ostatnio w naprawdę dużej skali. Kombinacja tych dwóch cech jest niebezpieczna i bardzo jej nie lubię u ludzi, z którymi spędzam choć odrobinę czasu. Mogę być dla nich miła aż do momentu, kiedy zaczynają mi mówić, jak mam żyć. Strasznie mnie to wkurza, czy wy też tak macie? Może powinnam zacisnąć zęby, uśmiechać się, kiwać głową i robić swoje? No to przykro mi, tak nie potrafię.

Myślę, że mam dobre życie. Obrałam sobie kierunek, zmierzam w jasno określonym celu, który jest równowagą między życiem zawodowym i osobistym z uwzględnieniem i poszanowaniem wartości tej drugiej osoby, która zmierza tam razem ze mną. Czasem bywa trudno, są ciężkie rozmowy, przysłowiowe pakowanie walizek, rytualne trzaskanie drzwiami, są też chwile błogie, pełne szczęścia i radości, jest też zwykła codzienność, która nie frustruje. Ale mam poczucie sensu, wiem, po co to wszystko. Na pewno nie po to, żeby mieć lepszy samochód i wypasioną chałupę, bo pluję na to i dobrze już wiem, że to pułapka.

Wszystkim, którzy obrali sobie drogę i wytrwale nią kroczą, życzę szczęścia i szczerze kibicuję. Nie będę wam mówić, co macie ze sobą zrobić, obiecuję. A jeśli będziecie chcieli wiedzieć, jak robią to inni i czy im się udaje, sięgniecie po moje książki.

To już na koniec, na rozluźnienie nastroju po takich ciężkich rozmyślaniach, choć pogoda przepiękna, przesyłam wam energetyzującą piosenkę.

Dom

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci...

Niby wynajęty, niby w obcym kraju, niby taki bardzo nie w moim stylu, śmiesznie vintage, ale… dom, taki właśnie, w którym gotuję, piekę, zbieram pranie z dachu i słucham gwaru ludzi jedzących kolację na ulicy w restauracji naprzeciwko mojej sypialni. Nic mi tu nie przeszkadza, nic mnie nie wkurza. A to już dziesięć miesięcy, więc powinna mi minąć ta bezwarunkowa miłość. Nic. Tak jakby to było to i jakby trzeba było tylko podjąć jedną, dwie, trzy właściwe decyzje w odpowiednim czasie, żeby się tu znaleźć. Bo czemu nie wcześniej? Bo nie, ktoś odpowie. Ten ktoś może wie lepiej, mnie to właściwie nie obchodzi. Wreszcie jestem, po prawie dwóch miesiącach w Europie, w podróży przez sześć krajów, jestem u siebie. Dobrze mi tu.

Wraz ze mną przyjechały moje buty, moje poduszki, ręczniki i filiżanki do kawy, dziesiątki drobiazgów, które sprawiają, że to życie jest tak bardzo moje. Dzięki Filip za ocalenie ukochanych kieliszków z różowego szkła i filiżanek do kawy z różyczką, które mają więcej lat, niż ja i w których piłam moją pierwszą kawę z mamą. Udało mi się przewieźć przez całą Europę, prawie 4 tysiące kilometrów, także ulubione obrazy i książki. Mój mężczyzna, pakując je do przeładowanego bagażem samochodu, nawet się nie skrzywił. Niech nikogo zatem nie dziwi, że go kocham. Oczywiście, że zdumiała go ilość moich butów, delikatny protest przeciwko zabraniu ich ze sobą uznaję za zdrowy przejaw asertywności, tym niemniej nie oponował, kiedy je sprytnie zapakowałam w torby i torebki i oznajmiłam, że z nami jadą. Dla jego gitary też znalazło się miejsce, podobnie, jak dla lubczyka zabranego w doniczce z ogrodu u rodziców. To, że przeżył, uważam za cud iście boski. Ciekawe, jak się przyjmie w klimacie niemal saharyjskim, choć obiecałam mu maksimum uwagi i czułości. Prawie go zniszczyła ulewa we Włoszech, kiedy to wystawiłam go uprzejmie na zewnątrz, żeby pooddychał powietrzem i przyjął na siebie kilka kropel deszczu. To było jednak o kilka kropel za dużo i ostatecznie musiałam biec zmokła jak kura, by go ocalić przed utonięciem. Zdecydowanie bardziej podobał mu się deszcz w Walencji. 

A dom teraz oznacza także wylegiwanie się w łóżku i czekanie na ściągnięcie kolejnego odcinka ulubionego serialu. To także przyjaciele poznani w podróży, którzy z pewnością niebawem nas odwiedzą. Podobnie, jak ci sprawdzeni przyjaciele, którzy już kupili bilety. I jeszcze przylot rodziców, dla których to będą pierwsze, prawdziwe wakacje w ich życiu…  

Summer nights…

codzienność :), czy ja jestem normalna?, Irlandia Północna, kochankowie i całkiem zwykli faceci...

Summer lovin’ had me a blast
Summer lovin’, happened so fast
I met a girl crazy for me
I met a boy, cute as can be

Summer days driftin’ away,
To uh-oh those summer nights
Tell me more, tell me more…

Romans był. Wakacyjny. Nie przypuszczałam, że jeszcze kiedyś mi się zdarzy. Those days are over, tak zazwyczaj śpiewają te panie w moim wieku ze smutną miną. A tu proszę, taka niespodzianka, jak z dobrą dekadę temu, po prostu klik – iskrzy, iskrzy! Nie myśląc wiele wskakuję w to, bo co? Konsekwencje niewielkie, może odrobina smutku po rozstaniu, a może znajomość na całe życie? Kto to wie… Rozstanie przyszło i było bezbolesne. Spokój, że wszystko ma swój sens i ciąg dalszy. Przychodzi sen i niczego nie brakuje. Słońce świeci tak samo, ludzie jak zawsze się spieszą. Zapamiętałam jego dłonie, duże jak u drwala, które mi czule odgarniały włosy z twarzy. Czułości i ciepła miał w sobie wiele i potrafił tym obdzielić. Mila odmiana po tych wszystkich one night stands z przeszłości. Czyli jednak w życiu się coś zmienia, na lepsze.

Na fali dobrej energii powzięłam szalony pomysł, żeby stopem jechać do Irlandii… Tak, wiem, po bandzie, ale może to jest sposób? Obecnie czasy są smutne dość, przestałam czytać gazety, telewizora na szczęście nie mam, bo ciągle nam serwują depresyjne wieści. Trochę radości i przygody każdemu się przyda! Mi na pewno. więc wish me luck!

Polska Matka Teresa

czy ja jestem normalna?, kochankowie i całkiem zwykli faceci..., wolontariat

No i stało się, jestem uzależniona. Pierwszy wolontariat w życiu, skok na głęboką wodę i teraz mam serce w strzępach, bo nie mogę się uwolnić od wspomnień, myśli, obrazów i tęsknoty. Było ciężko jak nigdy w życiu! Ogrom skrajnych emocji, od szczęścia do rozpaczy, w krótkim czasie. Las, komary, dzieci, które żyją poza czasem. Widzisz jakiś rodzaj lęku w ich oczach, bo przyszłość jest wielką niewiadomą. Moja przyszłość jest też wielką niewiadomą, ale ja umiem sobie poradzić. W głowie przewalają mi się tysiące myśli, jak pomóc, co poradzić? Dla nich moja obecność była pomocą, a mi się wydaje, że to tak mało.

No ale postanowiłam się pozbierać! Szukam zatem native speakera po rusku, żeby zacząć mówić, bo się przyda, załatwiłam sobie zgodę Polskiej Akcji Humanitarnej na pobyty w ośrodkach, kiedy będę chciała pojechać i zrobić dla dzieci i dorosłych jakieś zajęcia i wraz z dwiema koleżankami postanowiłyśmy dorzucić swój kamyczek do tego ogródka! Zbiórka zabawek, przyborów szkolnych i instrumentów muzycznych trwa permanentnie, bo przecież będziemy tam jeździć. No i po prostu nie odpuszczę! Jak się otrząsnę z szoku, a nie ukrywam, że nadal w nim jestem, to na pewno zaprowadzę tam porządki!

Na razie jednak nadrabiam braki snu. Okrutne. Praca pracą, ale w dobrym towarzystwie winko nocą trzeba wypić! A że nie jedno to winko było, to tak niewiele zostawało z nocy na sen… Co zrobić, jak powiedział jeden Czeczen, młodszy ode mnie wprawdzie, ale w sumie starszy o jakieś tysiąc lat, podsumowując swoją partyzancką, piętnastoletnią walkę z Rosjanami – za dnia porządny obywatel, w nocy bandyta.

Domowa terapia dla małych dziewczynek

codzienność :), czy ja jestem normalna?, kochankowie i całkiem zwykli faceci...

Kiedy już wydawało mi się, że traumy i takie tam mam za sobą, podobnie jak smutki i zranienia, coś wreszcie do mnie dotarło. Mianowicie to, że od lat czuję się zraniona niemożnością mężczyzn do pokochania mnie. Zarówno tych anonimowych, jak też tych napotkanych, nie mówiąc już o moim ojcu. Z ojcem wszakże ostatecznie kilka tygodni temu napoczęliśmy więź, której efektem jest to, że obecnie jestem ukochaną córeczką tatusia, co dla mnie jest dość zabawne i raczej niezrozumiałe, ale reszta mężczyzn nie rokuje podobnych postępów. W dodatku zmagam się ostatnio z historiami pod tytułem „czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie?”. Trzeci mężczyzna napotkany w ciągu ostatnich kilku miesięcy, zawiązuje się świetna, wartościowa relacja i w pewnym momencie przestaje się rozwijać, koniec, dalej już nic. Przytuli, pogada, wódki się napijemy, ale nic więcej. A ja potem do łóżka muszę chodzić z idiotami, bo fajni mężczyźni chcą się tylko zaprzyjaźniać. Normalnie jakaś ironia losu!

Rozpętałam debatę wśród zaprzyjaźnionych kobiet, a także tych zaprzyjaźnionych mężczyzn, po czym poznać, czy mężczyzna myśli o czymś poważniejszym, czy chce się zaprzyjaźniać. Ile osób, tyle pomysłów. Generalnie przewijają się głównie tematy typu tęsknota, pożądanie, bliskość. Czyli ogólny poziom banału. Ja sobie wymyśliłam inny sposób, który wszakże niewiele mi powie, ale przynajmniej przysporzy radości – poprosiłam o wysyłanie pocztówek z podróży. Pocztówek w liczbie mnogiej. Sama tego doświadczyłam, bo co można napisać na pięciu pocztówkach z podróży? Po drugiej tematy się wyczerpują. Wbrew pozorom okazuje się, że na takiej zwykłej kartce jest całkiem sporo miejsca… A chodzi o jakąś sensowną treść i wyrażenie swoich uczuć do adresata takiej kartki również. Mimo, że pisałam do osób mi bliskich i pisarką jestem, problem był nie lada. Choć pocztówkową akcję znów czas zacząć, to chyba tymczasem zaczęłam ją od siebie…

Tymczasem siostra rozpoczęła akcję pt „Kolejne dramatyczne trzy dni z mojego życia” i po raz drugi wywołują jej poród, co oznacza mniej więcej, że będzie trzy dni wiła się w bólach od podawanych hormonów, a ja będę cierpieć razem z nią. Módlmy się… Zaraz zacznę odprawiać jakieś mantry, żeby w tej sytuacji nie zejść na zawał. A najlepiej pójdę spać, albo jeszcze lepiej po prostu się napiję! Za zdrowie tego, co mu się na ten świat wcale nie spieszy. Przysięgam, że w ogóle nie rozumiem, dlaczego…

I jeszcze taka pocztówka z wakacji, co to ją sama sobie zrobiłam i sama ją sobie bym wysłała.

Być jak Hank Moody

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., literatura

Stracić robotę raz, drugi, piąty, żeby w końcu wymyślić sobie własny sposób na życie. Spotkać mężczyznę, jednego, drugiego, trzydziestego i zostawić ich w diabły ze swoimi smutkami. Napisać książkę i zrobić na jej podstawie film. Imprezować co noc, pić do rana, pić od rana, nie trzeźwieć przez kilka dni, trwoniąc czas. Niby tak, a nie do końca. Na kacu też pracuję na maksymalnych obrotach, a z facetami lubię się spotykać nie tylko po to, by pójść do łóżka. Na randki też lubię chodzić, właściwie chodzenie na randki to moje hobby…

Podobno wszystko zmienia punkt siedzenia, a dokładnie rodzaj stołka pod dupą. Ciekawe, czy kiepskie nawyki również? Stołka nie mam, mam za to przed sobą długą prostą, wyraźnie ją widzę, i mam przeczucie, że żaden mężczyzna za mną na tej drodze nie nadąży, a nie zwykłam zabierać pasażerów na gapę. Idę na randkę dzisiaj, a może nie jest to randka. Odprowadza mnie po nocy, bo mam kaprys, że pójdę do domu na piechotę. Nie jestem przyzwyczajona, krępuje mnie to. Zazwyczaj robię wszystko sama, jak chcę iść przez niebezpieczną dzielnicę nocą sama, to biorę odpowiedzialność za ewentualne konsekwencje. A chcę iść sama, założyć słuchawki z muzyką na uszy, pomyśleć o filmie, który obejrzałam, o kolejnych projektach do zrealizowania. Podoba mi się stanowczość i konsekwencja, odprowadza mnie pod sam dom. Kompromis? Miałam wziąć taksówkę, żeby nie musiał tyle iść? Przecież to ja chciałam iść. Nie wiem, jak się powinnam zachować w takiej sytuacji. Dlatego robię po swojemu. Może to błąd, ale nie umiem inaczej.

Dwóch mężczyzn ostatnio powiedziało, że widzi we mnie wrażliwość i dziecko. Czyli jednak da się. Jakiś refleksyjny nastrój mnie dopadł. Może znów nadszedł czas na pisanie. A może po prostu trzeba się upić.

Życie non-fiction

codzienność :), czy ja jestem normalna?, kochankowie i całkiem zwykli faceci..., literatura

Czasami zaskakuje. Czasami nawet pozytywnie. Wydaje mi się, że jednak żyjemy w jakimś matrixie, tylko nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę. Hasłem wczorajszej imprezy było „jebać system!”. Trudno się z tym nie zgodzić. Ale nie o systemie dziś, bo to akurat smutny jest temat. Będzie o bohaterach. Książkowych.

W kwietniu 2011 roku, kiedy już zmierzyłam się z materią drugiej powieści, z całkiem niezłym skutkiem zresztą, podczas pewnej szalonej nocy w szalonym towarzystwie, gdzieś w klubie o proweniencji zwyczajnej meliny, spotkałam bohatera mojej powieści. Nie był to główny bohater, ale znacząca postać, z powodu której wiele rzeczy zaczyna się wydarzać w życiu głównej bohaterki. Człowiek stojący wówczas przede mną miał jego twarz, posturę, energię. W pierwszym odruchu po prostu skamieniałam i pomyślałam, że to niemożliwe. W drugim odruchu pomyślałam, że to niesamowite. Po czym zaczęłam go śledzić, z uporem godnym rasowego stalkera. Pewnie zauważył, pewnie pomyślał, że szaleńczo się w nim zakochałam od pierwszego wejrzenia, czyli jestem nieźle walnięta w głowę. Nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa tej nocy, on zaś umiejętnie udawał, że mnie i moich manewrów nie zauważa. Może nawet nie zauważył, w końcu ciemno było i tłumy ludzi. Zafascynowana zjawiskiem, uporałam się szybko z bohaterem, napisałam go zgrabnie do końca. Jakoś nagle, po spotkaniu tego typa, zrozumiałam go w pełni. Jedna tylko rzecz była dziwna w tej całej sytuacji – normalnie jestem na tyle walnięta, że podeszłabym do gościa i  powiedziała, że chcę z nim pogadać, bo jest podobny do bohatera z książki, którą piszę. Nie zrobiłam tego, bo od początku ten bohater był przeznaczony do uboju. Innymi słowy – uśmiercam go. Trochę głupio to powiedzieć żywemu człowiekowi.

Kilka miesięcy temu, w marcu pewnie, ostatecznie uśmierciłam tego bohatera. To był piątek, skończyłam po południu. Oderwałam się od pisania po około dziesięciu dniach i postanowiłam, że po tak traumatycznym przeżyciu należy wyjść do ludzi i zintegrować się z rzeczywistością. Akurat dnia tego miałam zaproszenie na babski wieczór do galerii. Okazja wydała mi się idealna. Przywdziałam dżinsy i trampki i poszłam. Na miejscu wyfiokowane baby, pierdolące od rzeczy o sprawach całkowicie nieistotnych. Miałam ochotę stanąć na środku i krzyknąć: co to za pierdolenie od rzeczy są, tu człowiek umarł! Pozasiadały jak kury na grzędach, wystawiając swoje tłuste kupry i oceniając, która ma jeszcze większą dupę. Czułam w powietrzu zapach krwi, miesiączki, żelaza, ale zarazem był to zapach typowo kobiecej wojny. Wyłuskałam z tego kurnika jedyną ciekawą kobietę i zabrałam ją stamtąd wychodząc.

Kolejna odsłona tego wątku wydarzyła się wczoraj. Ten sam klub, ruga w nocy. Ktoś mnie zaczepia na parkiecie, obracam się, mój bohater. No jak do cholery, przecież on martwy jest! Zaczyna ze mną rozmawiać, a ja oczywiście od typa się nie mogę oderwać, bo to fascynujące jest rozmawiać nie tylko z trupem, ale z tworem swojej własnej wyobraźni! Po dwóch godzinach on mnie pyta:

– A skąd my się znamy?

– My się nie znamy?

– Poważnie?

– Tak. To znaczy ja znam ciebie, ale ty mnie nie znasz. Już raz cię uśmierciłam.

Twardziel. W ogóle to na nim nie zrobiło wrażenia. Może dlatego, że był po dragach? Musiał być, bo zachowywał się abstrakcyjnie. Nie potrafię tego wyjaśnić. Abstrakcyjnie. Oderwany od rzeczywistości.

On: – Musimy stąd iść. Będziemy mieli problemy. Nie mamy siana. Ktoś mi ukradł kartę kredytową.

Ja: – Ale ja wcale nie muszę iść. Mi jest dobrze. A twoja karta kredytowa na pewno leży w domu.

– Skarbie, zaręczam ci, że jej tam nie ma. Mamy problemy.

– Nie mamy problemów. Pieniądze nie są nam potrzebne.

– Chodźmy już.

– Ja nigdzie nie idę.

Zachowywał się, jakby miał jakąś obsesję albo manię, na przykład prześladowczą albo związaną z brakiem pieniędzy, albo ze statusem społecznym na przykład. Adrian z moje książki mógłby tak mieć, ale musiałby mieć wówczas chorobę psychiczną. To w gruncie rzeczy był bardzo ułożony człowiek, precyzyjny. Zakładam, że zachowywał się dziwnie, bo wziął coś chemicznego. Poza tym w końcu był trupem, więc mógł się zachowywać jak kompletny idiota, i tak by mnie to nie zdziwiło.

Ja: – Jak masz na imię?

On: – … (oburzony, że mogłam o coś takiego zapytać)

– Zmyśl coś. Wszystko mi jedno, jak masz na imię. Po prostu coś wymyśl.

– Szymek. Mam na imię Szymek.

– Strasznie ci współczuję, To nie jest właściwe imię.

No przecież ja wiem, że on ma na imię Adrian! Jak on mógł na to nie wpaść, to tego akurat nie rozumiem.

W końcu jednak zostawiłam go tak, jak siedział, żeby sobie znalazł jakąś inną dziewczynę, której będzie opowiadał o problemach i zabierze ją stamtąd. Postanowiłam jeszcze przez chwilę porozmawiać z ludźmi z matrixa. Choć szkoda mi było, bo pewnie jak go znów spotkam, za rok wedle reguły, będzie taki poważny. Śmiertelnie poważny.

No to kręcimy!

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., plan filmowy

Obiecywałam sobie. Zeszłej jesieni, obiecywałam, że od tej pory na planie filmowym będę wyłącznie w roli autorki scenariusza. Trzymałam się dzielnie aż do teraz. Jak się okazuje bycie na planie filmowym, choć jest uciążliwe i wyczerpujące, fizycznie i psychicznie, jednak uzależnia. Dlatego od jutra przez sześć dni wracam do tej roboty. Sama organizacja planu, zgrywanie terminów, grafików, organizowanie ludzi wciąga. Zawsze się w tym sprawdzałam i to lubiłam, a tu jeszcze presja czasu podkręca emocje. Potem sama atmosfera planu filmowego, niby nic, a jednak coś. Z mojego punktu widzenia, jako scenarzystki, to bezcenna wiedza.

Wczoraj miałam najgorszą randkę świata – chłopaka spotkałam wcześniej dwa razy w klubie, był pijany, zabawny, wesoły, sympatyczny. Zaprosił mnie na randkę. Okazało się, że na trzeźwo jest nie do zniesienia. Pokłóciłam się z nim, bo lubi prowokować konflikty i go to bawi, powiedziałam, że straciłam przez niego czas i energię, strzeliłam focha i poszłam. Straciłam równowagę. Poszłam w miasto, wróciłam do domu nad ranem. Zamknęłam knajpę, przed zamknięciem musiałam jeszcze wysłuchać smutnych historii kuchcika, a bóg mi świadkiem, że wczoraj był po temu najgorszy z możliwych dni!

Śnił mi się ten, którego chciałabym mieć przy sobie teraz częściej. Przytulił mnie, wcale nie po przyjacielsku. Zamknął mnie w swoich ramionach, wtulił twarz w moje włosy. Powiedział: pachniesz łąką. Wtedy znaleźliśmy się na łące, pełnej pięknego światła. To był piękny sen.

Ależ piękne mamy marzenia!

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., literatura

Pozwalamy sobie na uczucia. Fantazjujemy, dajemy się ponieść wyzwaniu. Zdobywamy. Zabiegamy. Staramy się, trochę jak kiedyś, kiedy wszystko było jakby jednak prostsze. Doceniamy to uczucie bycia zaangażowanym w działanie, pozwalania sobie na myślenie o kimś i o czymś, co mogłoby się wydarzyć. Na spędzanie czasu w sposób, w jaki na codzień nie spędzamy. Z kimś albo z myślą o tym kimś. Myśląc tylko chwilą, bo przecież nie planujemy przyszłości. A jednak pojawia się jakaś nadzieja, taka malutka, że nawet nie trzeba jej ukrywać. Prawie jej nie ma, no naprawdę, przecież na czymś tak nikłym nie da się zbudować całego życia. Ale myślimy o tym, co będzie, jak będzie, kiedy już… I wtedy, gdy… A przecież jak smakują te pocałunki, właściwie chyba wolę nie wiedzieć, jak on dotyka, jak ona przytuli, bezpieczniej tego nie doświadczyć.

A jeśli to wszystko jest tylko projekcją stęsknionego umysłu, serca trochę już zmęczonego samotnością, powtarzalnością rytmu pracy i picia, bolesnej świadomości i chwilowego zapomnienia – to jakie piękne mamy marzenia!

Wiemy, że pewnie skończy się jak zawsze i będziemy zdani tylko na siebie.

Nie przeszkadza nam to śnić piękne sny, dzisiaj, przy pełni księżyca, w zimną noc, w ciepłą noc, w noc, kiedy obok śpi ktoś przypadkowy, w noc, kiedy nie da się zmrużyć oka… Wtedy papieros na progu balkonu i marzenie rozpływa się wraz z dymem w nocną, ciemną nicość. Tak chyba jest bezpieczniej. Nie żałujemy straconych złudzeń, zapijamy szklanką whiskey.

Tylko myśl jeszcze obija się o zresetowaną przestrzeń mózgu, że tym razem mogło być inaczej…