Czasami zaskakuje. Czasami nawet pozytywnie. Wydaje mi się, że jednak żyjemy w jakimś matrixie, tylko nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę. Hasłem wczorajszej imprezy było „jebać system!”. Trudno się z tym nie zgodzić. Ale nie o systemie dziś, bo to akurat smutny jest temat. Będzie o bohaterach. Książkowych.
W kwietniu 2011 roku, kiedy już zmierzyłam się z materią drugiej powieści, z całkiem niezłym skutkiem zresztą, podczas pewnej szalonej nocy w szalonym towarzystwie, gdzieś w klubie o proweniencji zwyczajnej meliny, spotkałam bohatera mojej powieści. Nie był to główny bohater, ale znacząca postać, z powodu której wiele rzeczy zaczyna się wydarzać w życiu głównej bohaterki. Człowiek stojący wówczas przede mną miał jego twarz, posturę, energię. W pierwszym odruchu po prostu skamieniałam i pomyślałam, że to niemożliwe. W drugim odruchu pomyślałam, że to niesamowite. Po czym zaczęłam go śledzić, z uporem godnym rasowego stalkera. Pewnie zauważył, pewnie pomyślał, że szaleńczo się w nim zakochałam od pierwszego wejrzenia, czyli jestem nieźle walnięta w głowę. Nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa tej nocy, on zaś umiejętnie udawał, że mnie i moich manewrów nie zauważa. Może nawet nie zauważył, w końcu ciemno było i tłumy ludzi. Zafascynowana zjawiskiem, uporałam się szybko z bohaterem, napisałam go zgrabnie do końca. Jakoś nagle, po spotkaniu tego typa, zrozumiałam go w pełni. Jedna tylko rzecz była dziwna w tej całej sytuacji – normalnie jestem na tyle walnięta, że podeszłabym do gościa i powiedziała, że chcę z nim pogadać, bo jest podobny do bohatera z książki, którą piszę. Nie zrobiłam tego, bo od początku ten bohater był przeznaczony do uboju. Innymi słowy – uśmiercam go. Trochę głupio to powiedzieć żywemu człowiekowi.
Kilka miesięcy temu, w marcu pewnie, ostatecznie uśmierciłam tego bohatera. To był piątek, skończyłam po południu. Oderwałam się od pisania po około dziesięciu dniach i postanowiłam, że po tak traumatycznym przeżyciu należy wyjść do ludzi i zintegrować się z rzeczywistością. Akurat dnia tego miałam zaproszenie na babski wieczór do galerii. Okazja wydała mi się idealna. Przywdziałam dżinsy i trampki i poszłam. Na miejscu wyfiokowane baby, pierdolące od rzeczy o sprawach całkowicie nieistotnych. Miałam ochotę stanąć na środku i krzyknąć: co to za pierdolenie od rzeczy są, tu człowiek umarł! Pozasiadały jak kury na grzędach, wystawiając swoje tłuste kupry i oceniając, która ma jeszcze większą dupę. Czułam w powietrzu zapach krwi, miesiączki, żelaza, ale zarazem był to zapach typowo kobiecej wojny. Wyłuskałam z tego kurnika jedyną ciekawą kobietę i zabrałam ją stamtąd wychodząc.
Kolejna odsłona tego wątku wydarzyła się wczoraj. Ten sam klub, ruga w nocy. Ktoś mnie zaczepia na parkiecie, obracam się, mój bohater. No jak do cholery, przecież on martwy jest! Zaczyna ze mną rozmawiać, a ja oczywiście od typa się nie mogę oderwać, bo to fascynujące jest rozmawiać nie tylko z trupem, ale z tworem swojej własnej wyobraźni! Po dwóch godzinach on mnie pyta:
– A skąd my się znamy?
– My się nie znamy?
– Poważnie?
– Tak. To znaczy ja znam ciebie, ale ty mnie nie znasz. Już raz cię uśmierciłam.
Twardziel. W ogóle to na nim nie zrobiło wrażenia. Może dlatego, że był po dragach? Musiał być, bo zachowywał się abstrakcyjnie. Nie potrafię tego wyjaśnić. Abstrakcyjnie. Oderwany od rzeczywistości.
On: – Musimy stąd iść. Będziemy mieli problemy. Nie mamy siana. Ktoś mi ukradł kartę kredytową.
Ja: – Ale ja wcale nie muszę iść. Mi jest dobrze. A twoja karta kredytowa na pewno leży w domu.
– Skarbie, zaręczam ci, że jej tam nie ma. Mamy problemy.
– Nie mamy problemów. Pieniądze nie są nam potrzebne.
– Chodźmy już.
– Ja nigdzie nie idę.
Zachowywał się, jakby miał jakąś obsesję albo manię, na przykład prześladowczą albo związaną z brakiem pieniędzy, albo ze statusem społecznym na przykład. Adrian z moje książki mógłby tak mieć, ale musiałby mieć wówczas chorobę psychiczną. To w gruncie rzeczy był bardzo ułożony człowiek, precyzyjny. Zakładam, że zachowywał się dziwnie, bo wziął coś chemicznego. Poza tym w końcu był trupem, więc mógł się zachowywać jak kompletny idiota, i tak by mnie to nie zdziwiło.
Ja: – Jak masz na imię?
On: – … (oburzony, że mogłam o coś takiego zapytać)
– Zmyśl coś. Wszystko mi jedno, jak masz na imię. Po prostu coś wymyśl.
– Szymek. Mam na imię Szymek.
– Strasznie ci współczuję, To nie jest właściwe imię.
No przecież ja wiem, że on ma na imię Adrian! Jak on mógł na to nie wpaść, to tego akurat nie rozumiem.
W końcu jednak zostawiłam go tak, jak siedział, żeby sobie znalazł jakąś inną dziewczynę, której będzie opowiadał o problemach i zabierze ją stamtąd. Postanowiłam jeszcze przez chwilę porozmawiać z ludźmi z matrixa. Choć szkoda mi było, bo pewnie jak go znów spotkam, za rok wedle reguły, będzie taki poważny. Śmiertelnie poważny.