Pani Rezydentka

codzienność :), Hiszpania, literatura

Dostałam dzisiaj moją tarjeta de residencia na pięć lat. Czyli wolno mi. Co najmniej tyle, co Hiszpankom i Hiszpanom, z całym szacunkiem do tego sympatycznego narodu. Który mówi „mi casa es tu casa” co w jakkolwiek dowolnym tłumaczeniu oznacza „nigdy, przenigdy! nie przychodź do mojego domu!”. Który zachwyci cię muzyką, tańcem, żywiołowością i tak szybko cię zapomni, jak cię zabawił, ale przy każdym następnym razie będzie równie miły, przyjazny i niezawistny. W którym pan ochroniarz w wydziale do spraw obcokrajowców podchodzi, szuka rozwiązania dla naszego chwilowego, maleńkiego problemiku, wyrywa nam dokumenty z dłoni, biegnie skserować za darmo, pyta urzędników, gdzie mamy iść z papierami, towarzyszy nam aż do samego końca przez kolejne dwie godziny i jest po prostu cholernie miłym, bezinteresownym człowiekiem! Gdzie pani w ichnim zusie ma takiego samego focha, jak w Kaliszu czy Brzesku, a do tego jeszcze żąda, by umówić się z nią na wizytę, ale koniec końców nie trzeba jej przekonywać, żeby mówiła rzeczowo i sensownie, co jak i gdzie zrobić, żeby było dobrze. W międzyczasie wchodzimy na górę, sanktuarium świętej Anny, mamy jubilatkę w rodzinie, chcieliśmy kupić dewocjonalia, pani ma tylko kwiatki i pocztówki, wysyła nas do jubilera, jubiler zamknięty, interes chyba nie idzie za dobrze. Pocztówki to my wysyłamy na potęgę, ale nie ze świętymi, z naszą czarowną wsią, drugim najpiękniejszym miasteczkiem w Hiszpanii. Kto chce pocztówkę? Pisać, adresy i kilka słów od siebie, wysyłam! Jestem najlepszą klientką hiszpańskiej poczty w okolicy, wysyłam rekordową ilość pocztówek miesięcznie. Lubię to i już. Pocztówki mają swój urok i czar.

Za dwa dni Madryt. Nie mogę się doczekać. Wydaje mi się, że dopełnię obrazu ostatniego rozdziału aktualnie pisanej książki i wreszcie spokojnie ją skończę. Nie mogę się doczekać. Zapisy na książkę też przyjmuję. Czytajcie, to rozwija umysł, wyobraźnię. Cudnie mieć piękne sny, za dnia, na jawie. W pracy, w przerwie na ciastko, czekając na tramwaj. Śnijcie pięknie czekając na książkę. 

A kiedy wszystko bierze w łeb

codzienność :), Hiszpania, literatura

Mam spokój w sobie i nie wiem, skąd go mam. Może to satysfakcja z dobrze napisanych kolejnych stron, może zmęczenie andaluzyjskim upałem? Sprawy polskie padają na pysk, co nie znaczy, że są nie do uratowania i w tej dość beznadziejnej sytuacji mam poczucie, że optymistycznie uda się je wyprostować. Nie mogę spać, levante daje w kość, noce gorące i duszne, wstaję wcześnie rano i idę na spacer, miasto wymarłe, tylko kilku starszych panów popija brandy. Jest ósma rano. Najpiękniejsza chwila świata. Dopijam sok z pomarańczy i choć czuję się jak zombie, nie żałuję ani sekundy tego poranka. Kiedyś jeszcze się wyśpię.

Sprawy literackie i hiszpańskie dla odmiany mają się doskonale. Może to tylko dowód na to, że powinnam zapomnieć o Polsce i robić swoje. Mój hiszpański para-mąż codziennie bierze lekcje polskiego i bardzo mnie tym zaskakuje. Ja niespodziewanie zaczynam mówić po hiszpańsku i jestem w tym dobra. Książka blisko końca, 350% lepsza od poprzedniej. Co cieszy, bo nie ma nic gorszego, niż dobry debiut i słaba kolejna publikacja. Najwyraźniej mi to nie grozi. Rozwijam literackie skrzydła pod obłędnie niebieskim niebem. Zapomniałam nawet, jak wygląda plaża, zresztą levante nie sprzyja plażowaniu. Można wszakże znaleźć jakieś calas na wybrzeżu, gdzie uda się schronić przed wietrzyskiem i skorzystać ze słońca, ale chwilowo dobrowolnie z tego rezygnuję. Niewiele mam czasu na ukończenie powieści, za kilka dni jedziemy w road trip do Polski. Nie bardzo mi się uśmiecha, ale ostatecznie w międzyczasie jeszcze zwiedzimy Madryt, więc nie będzie tak źle. Potem trzy dni jazdy przez Europę, ponad trzy tysiące kilometrów. Mnóstwo przestrzeni na myślenie, patrzenie i wygłupy. Pomimo niedogodności, bardzo to lubię. Kanapki robione na kolanie, zwijanie papierosów podczas jazdy, zaskakujące swoim pięknem widoki za oknem. 

Druga wizyta w Polsce od ośmiu miesięcy, następna będzie pewnie w przyszłym roku. Nie tęsknię, choć podobno wypada. Mam tu wszystko, co do życia potrzebne i najchętniej zamknęłabym już polski rozdział na dobre, całkowicie. Pisać jednak do końca zamierzam po polsku. To język, który czuję i któremu wiele zawdzięczam, pełen pięknych książek i wspaniałej muzyki, poezji i karkołomnych zabaw słowem. Tyle i aż tyle zawdzięczam ojcowiźnie. Jesionka, tapczan, durnowaty.

Wiatr wdziera się przez otwarte okno szarpiąc przy tym okiennice, wnosząc ze sobą chwilowy powiew świeżości. Pocę się już ósmą godzinę.  

Latem…

codzienność :), Hiszpania, literatura

… to sobie jeździmy na plażę i leżymy nad oceanem. No bo właśnie tego chciałam przez tyle lat, żeby móc właśnie tak, jak w Warszawie do parku, pojechać sobie na plażę kiedy tylko mam na to ochotę. I też pójść na spacer i się zmęczyć i czuć to w mięśniach, w sobie, takie cudowne uczucie ciężkości, na równi z przypływem zbawiennych endorfin. Słuchać wiatru w koronach drzew, głupich ptaków i jakiejś wody, która nie wiadomo jak znajduje sobie ujście w skalistej glebie. Tak, tego chciałam. I wcale nie mam ochoty stąd wyjeżdżać. Wracać z raju do czegoś tam, czegokolwiek. Człowiek się może do wszystkiego przyzwyczaić, mówią. No może i może, ale czy naprawdę musi? Skoro już nauczyłam się żyć z poczuciem porażki, to może warto jeszcze przez chwilę to wykorzystać. Tyle czasu marzyłam o życiu w takim miejscu, jak to. Uwielbiam ten gwar za oknem, z baru naprzeciwko, dwa metry dalej, tak bardzo mnie cieszy, że nic nie rozumiem z tego, o czym oni bezmyślnie gadają nad swoim jedzeniem i że nie czuję żadnego smrodu spalonego oleju w domu. Dzisiaj sąsiad przez całe dwie godziny puszczał najpiękniejsze tanga na świecie, barłożyłam w łóżku zasłuchana, i nagle, jak gdyby nigdy nic, otworzyłam komputer, zamyśliłam się, co ja tu miałam… otworzyłam plik zwany drugą książką i tak po prostu, bez wysiłku, machnęłam sześć pięknych stron… I nie musiałam w bólu płodzić, słowa same przychodzą, te właściwe, i wiem to, że to te, co trzeba, nie inaczej. I nigdy, nigdzie jeszcze nie pisało mi się tak dobrze. Jeśli będę musiała stąd wyjechać, to być może będzie to moja najlepsza książka w życiu.

Przyjaciółka mówi – nie martw się, jak jesteś pisarzem, to masz w sobie taki przymus pisania, że żadna robota tego nie zabije, żadne miejsce. A jednak pamiętam tę udrękę pisania po dniu całym użerania się z durnymi klientami, to zmuszanie się do wysiłku intelektualnego. Dlatego nie mogę tego teraz czytać, bo w tych stronach zakodowane są moje nerwy, stres, czarna rozpacz, ból i nienawiść do świata. Nie chcę znowu codziennie stawać przed wyborem – praca czy pasja? Nie chcę sobie zadawać pytania, czy warto było sprzedać marzenia za takie pieniądze…

A co będzie? Nie wiem, pewnie będzie tak, jak sobie wymyślę. A wymyślać zamierzam to, co najfajniejsze w życiu. Byle mnie tylko złudny komfort bóg wie czego nie skusił…

Uzależnienia prowadzą do zguby

codzienność :), czy ja jestem normalna?, literatura

Co jakiś czas, a właściwie dość regularnie, nachodzi mnie refleksja, czy to już ten moment. Czy jestem alkoholiczką, czy muszę coś z tym zrobić, czy należy się opanować i złożyć obietnicę życia w trzeźwości. Zazwyczaj stwierdzam, że tak i w zasadzie niewiele się zmienia. Kilka dni później znów wracam do domu nad ranem, znów w ciemnych okularach, dzienną komunikacją miejską i myślę sobie, że jednak się nie udało. A potem stwierdzam, że to uzależnienie. Od ludzi.

Pamiętam te momenty, zwłaszcza zimą, kiedy mróz zniechęca mnie do wyjścia, skłania zaś do samotności w łóżku, z termoforem i laptopem, z filmami i serialami, butelką wina i wiem doskonale, że one wcale nie są tym, co lubię. Lubię być z ludźmi, lubię wyjść i spotkać kogoś, posłuchać historii, popatrzeć na sytuacje. Coś sobie powyobrażać, czegoś doświadczyć. Czasami są to momenty jak z filmu albo książki mojego przyjaciela. Czasami po prostu przegadane noce. Czasem zaś leniwie upływający czas, jak kamyczki przesypujące się przez palce. Chwila po chwili, niby nic wielkiego się nie wydarza, a tymczasem życie daje o sobie znać.

Usłyszałam dziś, że jestem skrzyżowaniem powagi z Glenn Close z Damages. Zaskoczenie. Kiedyś taka byłam, może komuś się jeszcze wydaje. Przez sekundę za tym zatęskniłam, ale już wiem, że to jest tylko złudzenie. Nie wiem wcale, co jest od tego lepsze i bardziej wartościowe. A może wiem i nie muszę się tym dzielić. Egoizm też mi zarzucono. To dobrze, bo w jakimś sensie egoizm to siła, umiejętność walki o siebie. Przez wiele lat nie walczyłam. Dzisiaj wreszcie wszystko wydaje się łatwe i osiągalne. Jeśli ktoś myśli, że tylko ja i moje ma znaczenie, to wcale mnie nie zna. Ale to już nie mój problem. Wracam do praktykowania nawyków. Przynajmniej są inspirujące.

Być jak Hank Moody

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., literatura

Stracić robotę raz, drugi, piąty, żeby w końcu wymyślić sobie własny sposób na życie. Spotkać mężczyznę, jednego, drugiego, trzydziestego i zostawić ich w diabły ze swoimi smutkami. Napisać książkę i zrobić na jej podstawie film. Imprezować co noc, pić do rana, pić od rana, nie trzeźwieć przez kilka dni, trwoniąc czas. Niby tak, a nie do końca. Na kacu też pracuję na maksymalnych obrotach, a z facetami lubię się spotykać nie tylko po to, by pójść do łóżka. Na randki też lubię chodzić, właściwie chodzenie na randki to moje hobby…

Podobno wszystko zmienia punkt siedzenia, a dokładnie rodzaj stołka pod dupą. Ciekawe, czy kiepskie nawyki również? Stołka nie mam, mam za to przed sobą długą prostą, wyraźnie ją widzę, i mam przeczucie, że żaden mężczyzna za mną na tej drodze nie nadąży, a nie zwykłam zabierać pasażerów na gapę. Idę na randkę dzisiaj, a może nie jest to randka. Odprowadza mnie po nocy, bo mam kaprys, że pójdę do domu na piechotę. Nie jestem przyzwyczajona, krępuje mnie to. Zazwyczaj robię wszystko sama, jak chcę iść przez niebezpieczną dzielnicę nocą sama, to biorę odpowiedzialność za ewentualne konsekwencje. A chcę iść sama, założyć słuchawki z muzyką na uszy, pomyśleć o filmie, który obejrzałam, o kolejnych projektach do zrealizowania. Podoba mi się stanowczość i konsekwencja, odprowadza mnie pod sam dom. Kompromis? Miałam wziąć taksówkę, żeby nie musiał tyle iść? Przecież to ja chciałam iść. Nie wiem, jak się powinnam zachować w takiej sytuacji. Dlatego robię po swojemu. Może to błąd, ale nie umiem inaczej.

Dwóch mężczyzn ostatnio powiedziało, że widzi we mnie wrażliwość i dziecko. Czyli jednak da się. Jakiś refleksyjny nastrój mnie dopadł. Może znów nadszedł czas na pisanie. A może po prostu trzeba się upić.

Życie non-fiction

codzienność :), czy ja jestem normalna?, kochankowie i całkiem zwykli faceci..., literatura

Czasami zaskakuje. Czasami nawet pozytywnie. Wydaje mi się, że jednak żyjemy w jakimś matrixie, tylko nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę. Hasłem wczorajszej imprezy było „jebać system!”. Trudno się z tym nie zgodzić. Ale nie o systemie dziś, bo to akurat smutny jest temat. Będzie o bohaterach. Książkowych.

W kwietniu 2011 roku, kiedy już zmierzyłam się z materią drugiej powieści, z całkiem niezłym skutkiem zresztą, podczas pewnej szalonej nocy w szalonym towarzystwie, gdzieś w klubie o proweniencji zwyczajnej meliny, spotkałam bohatera mojej powieści. Nie był to główny bohater, ale znacząca postać, z powodu której wiele rzeczy zaczyna się wydarzać w życiu głównej bohaterki. Człowiek stojący wówczas przede mną miał jego twarz, posturę, energię. W pierwszym odruchu po prostu skamieniałam i pomyślałam, że to niemożliwe. W drugim odruchu pomyślałam, że to niesamowite. Po czym zaczęłam go śledzić, z uporem godnym rasowego stalkera. Pewnie zauważył, pewnie pomyślał, że szaleńczo się w nim zakochałam od pierwszego wejrzenia, czyli jestem nieźle walnięta w głowę. Nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa tej nocy, on zaś umiejętnie udawał, że mnie i moich manewrów nie zauważa. Może nawet nie zauważył, w końcu ciemno było i tłumy ludzi. Zafascynowana zjawiskiem, uporałam się szybko z bohaterem, napisałam go zgrabnie do końca. Jakoś nagle, po spotkaniu tego typa, zrozumiałam go w pełni. Jedna tylko rzecz była dziwna w tej całej sytuacji – normalnie jestem na tyle walnięta, że podeszłabym do gościa i  powiedziała, że chcę z nim pogadać, bo jest podobny do bohatera z książki, którą piszę. Nie zrobiłam tego, bo od początku ten bohater był przeznaczony do uboju. Innymi słowy – uśmiercam go. Trochę głupio to powiedzieć żywemu człowiekowi.

Kilka miesięcy temu, w marcu pewnie, ostatecznie uśmierciłam tego bohatera. To był piątek, skończyłam po południu. Oderwałam się od pisania po około dziesięciu dniach i postanowiłam, że po tak traumatycznym przeżyciu należy wyjść do ludzi i zintegrować się z rzeczywistością. Akurat dnia tego miałam zaproszenie na babski wieczór do galerii. Okazja wydała mi się idealna. Przywdziałam dżinsy i trampki i poszłam. Na miejscu wyfiokowane baby, pierdolące od rzeczy o sprawach całkowicie nieistotnych. Miałam ochotę stanąć na środku i krzyknąć: co to za pierdolenie od rzeczy są, tu człowiek umarł! Pozasiadały jak kury na grzędach, wystawiając swoje tłuste kupry i oceniając, która ma jeszcze większą dupę. Czułam w powietrzu zapach krwi, miesiączki, żelaza, ale zarazem był to zapach typowo kobiecej wojny. Wyłuskałam z tego kurnika jedyną ciekawą kobietę i zabrałam ją stamtąd wychodząc.

Kolejna odsłona tego wątku wydarzyła się wczoraj. Ten sam klub, ruga w nocy. Ktoś mnie zaczepia na parkiecie, obracam się, mój bohater. No jak do cholery, przecież on martwy jest! Zaczyna ze mną rozmawiać, a ja oczywiście od typa się nie mogę oderwać, bo to fascynujące jest rozmawiać nie tylko z trupem, ale z tworem swojej własnej wyobraźni! Po dwóch godzinach on mnie pyta:

– A skąd my się znamy?

– My się nie znamy?

– Poważnie?

– Tak. To znaczy ja znam ciebie, ale ty mnie nie znasz. Już raz cię uśmierciłam.

Twardziel. W ogóle to na nim nie zrobiło wrażenia. Może dlatego, że był po dragach? Musiał być, bo zachowywał się abstrakcyjnie. Nie potrafię tego wyjaśnić. Abstrakcyjnie. Oderwany od rzeczywistości.

On: – Musimy stąd iść. Będziemy mieli problemy. Nie mamy siana. Ktoś mi ukradł kartę kredytową.

Ja: – Ale ja wcale nie muszę iść. Mi jest dobrze. A twoja karta kredytowa na pewno leży w domu.

– Skarbie, zaręczam ci, że jej tam nie ma. Mamy problemy.

– Nie mamy problemów. Pieniądze nie są nam potrzebne.

– Chodźmy już.

– Ja nigdzie nie idę.

Zachowywał się, jakby miał jakąś obsesję albo manię, na przykład prześladowczą albo związaną z brakiem pieniędzy, albo ze statusem społecznym na przykład. Adrian z moje książki mógłby tak mieć, ale musiałby mieć wówczas chorobę psychiczną. To w gruncie rzeczy był bardzo ułożony człowiek, precyzyjny. Zakładam, że zachowywał się dziwnie, bo wziął coś chemicznego. Poza tym w końcu był trupem, więc mógł się zachowywać jak kompletny idiota, i tak by mnie to nie zdziwiło.

Ja: – Jak masz na imię?

On: – … (oburzony, że mogłam o coś takiego zapytać)

– Zmyśl coś. Wszystko mi jedno, jak masz na imię. Po prostu coś wymyśl.

– Szymek. Mam na imię Szymek.

– Strasznie ci współczuję, To nie jest właściwe imię.

No przecież ja wiem, że on ma na imię Adrian! Jak on mógł na to nie wpaść, to tego akurat nie rozumiem.

W końcu jednak zostawiłam go tak, jak siedział, żeby sobie znalazł jakąś inną dziewczynę, której będzie opowiadał o problemach i zabierze ją stamtąd. Postanowiłam jeszcze przez chwilę porozmawiać z ludźmi z matrixa. Choć szkoda mi było, bo pewnie jak go znów spotkam, za rok wedle reguły, będzie taki poważny. Śmiertelnie poważny.

Ależ piękne mamy marzenia!

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., literatura

Pozwalamy sobie na uczucia. Fantazjujemy, dajemy się ponieść wyzwaniu. Zdobywamy. Zabiegamy. Staramy się, trochę jak kiedyś, kiedy wszystko było jakby jednak prostsze. Doceniamy to uczucie bycia zaangażowanym w działanie, pozwalania sobie na myślenie o kimś i o czymś, co mogłoby się wydarzyć. Na spędzanie czasu w sposób, w jaki na codzień nie spędzamy. Z kimś albo z myślą o tym kimś. Myśląc tylko chwilą, bo przecież nie planujemy przyszłości. A jednak pojawia się jakaś nadzieja, taka malutka, że nawet nie trzeba jej ukrywać. Prawie jej nie ma, no naprawdę, przecież na czymś tak nikłym nie da się zbudować całego życia. Ale myślimy o tym, co będzie, jak będzie, kiedy już… I wtedy, gdy… A przecież jak smakują te pocałunki, właściwie chyba wolę nie wiedzieć, jak on dotyka, jak ona przytuli, bezpieczniej tego nie doświadczyć.

A jeśli to wszystko jest tylko projekcją stęsknionego umysłu, serca trochę już zmęczonego samotnością, powtarzalnością rytmu pracy i picia, bolesnej świadomości i chwilowego zapomnienia – to jakie piękne mamy marzenia!

Wiemy, że pewnie skończy się jak zawsze i będziemy zdani tylko na siebie.

Nie przeszkadza nam to śnić piękne sny, dzisiaj, przy pełni księżyca, w zimną noc, w ciepłą noc, w noc, kiedy obok śpi ktoś przypadkowy, w noc, kiedy nie da się zmrużyć oka… Wtedy papieros na progu balkonu i marzenie rozpływa się wraz z dymem w nocną, ciemną nicość. Tak chyba jest bezpieczniej. Nie żałujemy straconych złudzeń, zapijamy szklanką whiskey.

Tylko myśl jeszcze obija się o zresetowaną przestrzeń mózgu, że tym razem mogło być inaczej…

Jak to, znowu świta?

codzienność :), kochankowie i całkiem zwykli faceci..., Kosowo, literatura

No przecież mogłabym wyjść wcześniej do domu, położyć się do łóżka jak człowiek, co mnie powstrzymuje? Nawet nie piję dużo, na dziesięć godzin spędzonych w różnych barach tych kilka drinków to jest nic. Rozmawiam z miłym mężczyzną, poznaję jego żonę. Lubię ludzi z pozytywną energią. Jakiś facet gra na harmonijce, zupełnie zbędnie, ale przecież mu nie zabronię. Tak naprawdę nikt mi dupy nie zawraca, jest dobrze. Ale też mam świadomość upływającego czasu oraz tego, że liczba godzin snu nieustannie się zmniejsza. Wtedy spotykam ją. Jest blondynką, ma proste, farbowane włosy związane w kitkę. Dżinsowa koszula, spodnie, ciężkie buty na nogach. Stoi przy barze koło mnie, zamawia kawę, jest piąta rano. Czuję zapach kawy, uwodzi. Ona mówi: doskonała ta kawa nad ranem. Nie, nie oczekuje ode mnie odpowiedzi. Przyglądam się jej, ma w sobie taki magnetyzm, nie mogę oderwać wzroku. Sięga do torebki po telefon, kładzie na blacie, obok filiżanki z kawą. Chwilę później przychodzi sms. Sięga, czyta, odkłada. Mówi, w przestrzeń, ale pewnie do mnie: To smutne, że on nie śpi o piątej nad ranem. Nie śpi, bo do niego piszę. Sięga do torebki, czegoś szuka. Zaczyna wykładać na blat po kolei portfel, notatnik, okulary przeciwsłoneczne, kolejne drobiazgi. Wszystko obok siebie, w jakimś idealnym porządku, choć wcale nie zamierzonym. Znajduje okulary korekcyjne, zakłada je, po czym jednym ruchem  zgarnia wszystkie starannie ułożone rzeczy do torebki, gdzie znów giną w chaosie. Mówi: Ja jestem w związku od dziewięciu lat, a teraz spotkałam go, to miłość. Nie, nie mogę z nim być, ale nie mogę ani trochę siebie mu nie dać, on mieszka w małym mieście, to uczucie jest całym jego życiem. Sięga do torebki po telefon, odpisuje mu. Potem mówi: To trudne. Nie da się tego rozwiązać. Wszystko to mówi, nie patrząc na mnie, jakby mówiła do barmana, który jej nie słyszy, uśmiecha się, ignoruje. Kiedy pytam, czy mogę jej jakoś pomóc, mówi: Nie, nic nie da się zrobić. Po czym wychodzi. Widzę przez okno, jak siedzi w towarzystwie jakichś obcych mężczyzn, śmieje się. Na pewno nie jest jej do śmiechu. Zastanawiam się, ile razy jeszcze on jej odpisze tego ranka. Zastanawiam się, jak długo ona będzie umiała nosić to w sobie. Ile ocali z tej miłości.

Zakładam okulary przeciwsłoneczne, wychodzę. Jest piąta czterdzieści. Myślę, że już nigdy jej nie spotkam.

Sobotnie w głowie porządki

codzienność :), czy ja jestem normalna?, literatura

Soboty lubię. Nawet, jeśli w piątek się tak zmelanżuję, że wstaję późno, to zawsze jeszcze mam szansę na szybki wypad rowerkiem na rynek i zakup świeżych warzyw od babinki jednej czy drugiej, a na koniec dnia czyli ok 15tej, warzywa są jakby mniej rześkie (mniej więcej podobnie, jak ja po piątkowej nocy…) i przecenione (ja przecenie nie podlegam!). Dzisiaj  kupiłam pomidory, takie normalne, niekształtne, nierówne, z jednej strony czerwone, z drugiej pomarańczowe – normalnie takie, jakie pamiętam z dzieciństwa. Nie wiem, jaki miały smak, ale zjadłam je do obiadu z dziką radością! Tak działa pamięć, magia wspomnień…

Dzień zaczęłam od produkcji hajduczka, czyli likieru kawowo-śmietankowego na samogonce. Wymaga to przygotowania bazy, ostudzenia jej, a potem wymieszania z samogonką, przelania do butelek i odczekania kilku dni. Jak zawsze – co w butelce się nie pomieści, do konsumpcji po schłodzeniu. Właśnie się delektuję, smakuje idealnie… Jak zawsze proporcje na oko, zadecydowanie za mało cukru, jak twierdzi moja mama. Wspaniałe jest to, że ten przepis idzie w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie, po linii kobiecej. Na Podlasiu jest to napój dla kobiet, choć ma dobre 40% alkoholu. Ale teraz mamy mały zonk – ja nie zamierzam mieć dzieci, siostra ma syna i spodziewa się drugiego, brat ma syna… Gdzie ta kobieta, co jej przekażę recepturę? Siostra receptury nie zna, bo nie dość, że nie gotująca, to jeszcze bezalkoholowa. Bratowej nikt nigdy nie da tego przepisu, bo w końcu nie jest taka nasza i nawet nie bardzo ją lubimy. Trzeba będzie się rozejrzeć. Chyba, że zamiast drugiego chłopaka będzie w bonusie dziewczynka – wtedy odetchnę z ulgą, spokojna o przyszłość hajduczka.

Oczywiście z okazji soboty zrobiłam sobie dziś schabowego z młodymi ziemniaczkami i tymi nienormatywnymi pomidorami i byłam dziko szczęśliwa podczas konsumpcji. Potem zabrałam się za produkcję chłodnika, który też wymaga dobrej godziny. Właśnie przed chwilą skończyłam. Mam wrażenie, że jeszcze coś miałam dziś ugotować, ale za diabła nie mogę sobie przypomnieć, co to było. Tak czy inaczej po raz pierwszy od wielu tygodni mam pełną lodówkę!

Tropię dziś drukarnię, z którą wszelki kontakt został utracony jakieś trzy tygodnie temu. Wydawnictwo opłaciło kilka setek egzemplarzy mojej książki, a dostało tylko sto. Reszta pozostaje wielką niewiadomą. Bardzo byśmy chcieli je dostać, chcielibyśmy także wysłać książki do hurtowni księgarskiej, która je zamówiła. Bardzo byśmy chcieli, żebyście wszyscy mogli kupić je w księgarni. Póki co, sprawą drukarni zajmie się lokalna prasa, która w ciągu jednego dnia dowie się, czy jeszcze istnieje, czy może już zbankrutowała. Słaba akcja, naprawdę. Rozesłałam maile po znajomych i dziennikarzach.

Wieczorem jakiś lans na ekskluzywnym ponoć pokazie mody, muszę ubrać się jak fashion victim i doprawdy nie mam pojęcia, co ze sobą zrobić. Pewnie skończy się jak zawsze, czyli wyciągnę najwygodniejszą sukienkę, do torebki wezmę szpilki, zmienię przed hotelem i założę uśmiech za milion dolarów – będzie dobrze. Moja miłość do szpilek nie słabnie, tylko mój kręgosłup już tego nie lubi… Cóż, będzie musiał dzisiaj sobie z tym poradzić!

Tymczasem powrócił ból głowy, te zmiany pogody nie są korzystne, zdecydowanie jestem zwolenniczką upałów i suchego powietrza. Mama zawsze mówiła, że na ból głowy trzeba wypić wysokoprocentowy alkohol! Przegadałam znów całą noc, poszłam spać o 6 nad ranem. Dziś pewnie będzie podobnie, tylko noc będzie nie przegadana, a przepita… Dla tych, którzy lubią się rozgrzać przed imprezą dobrym electro proponuję Trickski, moich kolegów z Berlina, którzy są niewiarygodni, jeśli chodzi o klubowe rytmy. Ja właśnie zaczęłam mój wieczór…

Noce, poranki, przekąski i zakąski

codzienność :), czy ja jestem normalna?, kochankowie i całkiem zwykli faceci..., literatura

Noc cała strawiona na łażeniu od miejsca do miejsca, jedna jadłodajnia za drugą, na szczęście mają pigwówkę. Mężczyzna mi towarzyszący pokazał wreszcie swoje prawdziwe oblicze. Wolę prawdę od ugładzonej iluzji, która zostaje mi zbyt długo w głowie. Wreszcie do mnie dotarło, że mam prawo spędzać dnie całe na byciu kreatywną, choć pozornie z punktu widzenia większości ludzi nic z tego nie wynika. Myślenie się nie wyłącza, wskakuje na wyższe obroty, zdolność przetwarzania rzeczywistości wokół po prostu mnie samą czasem przeraża.

Etap rozczarowania mężczyznami, znowu mam ochotę kastrować bezlitośnie. Wymyślam sobie zajęcia, sesję zdjęciową w stylu kobiecej wersji Hanka M. z podbitym okiem, rozciętą i krwawiącą wargą, fajką w spuchniętych ustach. Może być fajna na okładkę książki drugiej, którą ambitnie zamierzam wydać jeszcze pod koniec tego roku. Wszystko się zmienia, wydawca stał się oprawcą, a może to ja stałam się jego oprawcą? Nie nadaję się na ofiarę, stanowczo nie, zawsze miałam osobowość sprawcy. Każdy mężczyzna przy mnie wydaje się ofiarą.

Nie mam ochoty nawet ostatnio wychodzić nocą. Tak lubię te upalne dni, słońce, spacer, rower, palenie papierosów na murku. Szkoda mi dnia, żeby przesypiać, więc znowu zaczęłam sypiać w nocy. Tęsknię za towarzystwem inteligentnego mężczyzny. Na portalu sami idioci, mechanicy albo inne tzw ‚złote rączki, co nie umieją całego zdania poprawnie napisać. Mam ochotę gryźć, kąsać, ciskać gromy. Może jednak powinnam wyjść z domu, tam gdzie zawsze nocą, napić się wódki. Tam mężczyźni na szczęście potrafią zdania składać, co jeszcze nie oznacza, że mają coś ciekawego do powiedzenia. Geje bardziej męscy od heteryków, heterycy pogubieni w niepewności, czym jest męskość. Zadają pytania mi, jakbym wiedziała. Czuję nosem, intuicją, odróżnię fałszywy okaz od prawdy, ziarno od plew. Ale zdefiniować nie potrafię, albo nie chcę.

Nie jestem od dawania odpowiedzi – jestem od stawiania pytań.