Poszli w tango

Hiszpania, muzyka

Malutka zimowo – gwiazdkowa przerwa była niezbędna, żeby przywrócić spokój ducha. Choć w tym czasie spokojnie wcale nie było. Skonsumowaliśmy mnóstwo świeżutkich krewetek i zapiliśmy je ogromnymi ilościami wina, przeszliśmy ulicami żywego Betlejem, jakie zorganizowano nam w mieście, zaliczyliśmy kilka imprez gwiazdkowych u krewnych i znajomych królika andaluzyjskiego. Pogrążyliśmy się w tango do końca, zupełnie świadomie i na trzeźwo, choć na nietrzeźwo tańczenie też nam nieźle wychodzi. Podjęliśmy kilka nowych wyzwań i mamy nadzieję, że zaowocują one spełnionymi, pięknymi projektami już niebawem, w nowym, lepszym roku. 

Tymczasem przygotowujemy się do wyjazdu do Budapesztu, co nastąpi w ostatnich dniach stycznia. Potem już tylko termy budapesztańskie i gorące źródła! Ponadto śnieżna zima i Alleluja! ciepłe grzejniki!!! Mimo wszystko bardzo mi brakuje centralnego ogrzewania, i mówcie co chcecie, że niewdzięczna jestem, że narzekam jak typowy Polak, że cokolwiek – ciepło zimą to podstawa! Słońce za oknem jest, a jakże, poza nielicznymi dniami, gdy orkan Ksawery, który przybył z Polski w ślad za przyjacielem przybywającym z wizytą świąteczną, daje o sobie znać – aż miło wybrać się na spacer po lasach czy na kawkę pod ulicznym, barowym parasolem. Deszczu też były tylko trzy dni w tym miesiącu, więc z grubsza nie jest źle. Z grubsza wszak nie obejmuje dojmującego chłodu, jaki wwierca się w kości wraz z wilgocią nadciągającą od strony oceanu wieczorami. Dlatego raz w tygodniu podążamy na lekcję tanga w starym młynie przy kominku i jest nam tak gorąco, że w trakcie tańca zdejmujemy z siebie kolejne warstwy odzienia – tanecznie, tekstylnie i emocjonalnie. Przeżycie z gatunku niepowtarzalnych. 

Tymczasem dopijam wino i czołgam się do sypialni, gdzie nieoceniona farelka podgrzewa atmosferę. Myśląc cały czas o tango, które rozgrzewa jak piec u babci na wsi za dawnych czasów.

Porozmawiajmy o emocjach – rozmowa z Edytą Niewińską, autorką „Kosowa” i opowiadania w tomie „Bookopen”

literatura

Doroślejemy i przestajemy mówić o genitaliach, zaczynamy mówić o tym, co nas definiuje, co jest częścią naszej tożsamości, czyli o intymnych relacjach z ludźmi, którzy są nam bliscy – przekonuje Edyta Niewińska, autorka jednego z opowiadań tomu „Bookopen“.

ZUPEŁNIE INNA OPOWIEŚĆ: Sto tekstów, najczęściej ludzi nieznanych – to „Bookopen“, niezwykły eksperyment, książka szczera, pełna emocji, często ekstremalnych. A wśród nich „One Night Stand“ Edyty Niewińskiej. To opowiadanie czy dziennik? 

EDYTA NIEWIŃSKA: ”One Night Stand” to opowiadanie, które jest fragmentem mojej nowej książki. Kiedy usłyszałam o idei Bookopen, bardzo mi się spodobał ten pomysł. Brakuje mi w literaturze głosu prawdziwych ludzi, głosu pokolenia, pokoleń, które otwarcie mówią o swoich problemach i codzienności. Z przyjemnością dołączyłam do tego grona, dodając coś od siebie.

Porozmawiajmy o emocjach – rozmowa z Edytą Niewińską, autorką „Kosowa” i opowiadania w tomie „Bookopen”.

Zima, zima zła…

codzienność :), Hiszpania

Czy ja już o tym pisałam? Niemożliwe! Tak, prawdą jest, że mamy osiemnaście stopni (tak na oko i na iPhona) i oczywiście prawdą jest, że za każdym razem witając się z lokalsem pierwsze, co słyszę, to „Jak zimno!”. Nie komentujcie, tego, proszę… Mi jest ciepło! Mimo braku ogrzewania w domu, opracowuję własną strategię grzewczą i zatrzymuję cenne ciepło przy sobie. Może pomaga w tym codziennie ćwiczenie pilatesu i tango? Na pewno pomaga na zwiększenie ilości serotoniny we krwi, a to z kolei dobrze robi an samopoczucie. Ponadto farelka, tak, w dzieciństwie myślałam, że już nigdy jej nie ujrzę… Tymczasem jej hiszpańscy potomkowie trzymają się mocno na rynku. Choć rzeczywiście nie mam im nic do zarzucenia, kiedy wieczorem pakuję się do łóżeczka w sypialni będącej jedynym ogrzanym pokojem, mając za sprzymierzeńców termofor pod stopami oraz cieplutkiego laptopa na kolanach, w dodatku mrugającego do mnie obietnicą dobrego filmu, jaki zaraz będę mogła obejrzeć… Jeśli was interesuje, to polecam obejrzeć w taki zimowy wieczór film Frances Ha – dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, czego naprawdę chcą w życiu, lub – albo i zarazem? – W kręgu miłości / The broken circle breakdown dla tych o stalowych nerwach, bo historia dramatyczna i bez happy endu, ale nikt tak pięknie nie potrafi o tym opowiedzieć, jak Felix Van Groeningen i gdzieś tak po północy postanowiłam go poznać i z nim o tym porozmawiać.

Mieszkanie w jaskini jest urocze i po prostu nie będę o tym opowiadać, bo trzeba tego doświadczyć. Podobnie jak magi naszego miasta, która potrafi przejawiać się w najbardziej niezwykłych i najdziwniejszych momentach i spotkaniach, jak to z policjantem Melchiorem piszącym wiersze, który oprócz niezwykłego imienia ma także niezwykłe hobby, które pomaga mu podrywać dziewczyny w barach i właściwie kogo interesuje to, czy ma żonę czy kochankę? Zbliżają się święta, wiele człowiekowi można wybaczyć.

Właściwie to chciałam tylko napisać o tym, że wybieramy się pojeździć na łyżwach. Wydaje mi się to dość abstrakcyjne,  łyżwy w mieście, w którym nigdy nie pada śnieg, z widokiem na zielone pasma lasów i okoliczne wzgórza oraz malowniczą starówkę. Nic zimowego w tym nie ma, ale skoro miasto zafundowało nam do Trzech Króli ślizgawkę, to trzeba z niej skorzystać. Ostatnio łyżwy miałam na nogach ze cztery lata temu, wcześniej w dzieciństwie i z jakichś przyczyn pomysł ślizgania się na drugim końcu Europy wydał mi się całkiem atrakcyjny. Szkoda, że nie ma tu z nami Meszki, ten to by zrobił zdjęcia… W temacie zdjęć zaś, gdyby ktoś chciał latem wyjechać na wakacje do Portugalii i zarobić na robieniu zdjęć, niech się zgłasza! Kolega Portugalczyk robi rekrutację do wesołego teamu, czasem warto zmienić sposób na życie, nawet jeśli na chwilę. 

Jaskinia

codzienność :), Hiszpania

Jako chwilowi cyganie poszliśmy spakować swój tabor z niegościnnego mieszkania, które wczoraj wynajęliśmy, a trzy godziny po otrzymaniu kluczy oraz pół godziny po wypakowaniu pierwszej tury gratów okazało się, że właściciel zmienił zdanie. Grzecznie spakowaliśmy walizki, po czym męska połówka tego tandemu rzekła spostrzegawczo, że na sąsiedniej ulicy, na której wczoraj zaparkowała swój wóz kolorowy była wywieszka o chałupie do wynajęcia. W desperacji wybraliśmy się na spacer, coby wywieszkę odnaleźć i naradzić się. Z taką samą desperacją pod ten numer zadzwoniliśmy i wypytaliśmy o chałupę. Była większa, niż potrzebujemy, ale za to zachęcała ceną. Postanowiliśmy ją obejrzeć i przemyśleć temat. Otworzyła nam drzwi miła pani i wprowadziła nas na patio. Mieszkanie zaskoczyło nas przestrzennością i dużą ilością światła dziennego. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w mieszkaniu jest jaskinia! Otóż cały dom jest przytulony do potężnej skały, która stanowi jedną ze ścian mieszkania. Ponieważ ktoś postanowił nie zamurowywać skały, właściciel zrobił sobie w jaskini coś w rodzaju spiżarni. Z patio zaś jest wejście po schodach do prawdziwej jaskini, która wygląda naprawdę imponująco. Mieszkanie z jaskinią jest naszą ostatnią szansą, więc teraz głowimy się solidnie nad tym, co zrobić. Oczywiście, żeby nie było tak pięknie, jest tam problem z doprowadzeniem internetu. Być może ma z tym coś wspólnego jaskinia? Jeśli postanowimy tam zamieszkać, będzie prawdziwy piknik pod wiszącą skałą. Oby tylko nie skończyło się jak w filmie…

Serial, odcinek trzeci, szukamy producenta TV

codzienność :), Hiszpania

Na dobranoc mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o szukających swojego kąta polsko-andaluzyjskich cyganów, nastąpił nieprzewidziany w scenariuszu zwrot wypadków. Cyganie znów mieszkają pod mostem, tym niemniej z niewysłowioną radością oraz bezbrzeżną wdzięcznością wobec niebios rozpijają kolejną butelkę wina, coby się ponieść jakoś na duchu. Papierosów też im na razie wystarcza. W zasadzie z pieniędzmi chwilowo nawet nie mają problemu, wręcz przeciwnie, więc to tylko złośliwe przeciwności losu. Prawdopodobnie to wszystko wynika z faktu, że scenarzysta się upalił i nie ogarnął w porę tematu oraz rozmiaru katastrofy, w związku z czym miniserial przerodził się w tasiemiec i trudno powiedzieć, ile będzie miał jeszcze odcinków. Na razie bohaterowie okrywają się kocem i uruchamiają farelkę, choć w miarę upływu czasu coraz bardziej skłaniają się ku dołączeniu do nieoczekiwanej fiesty na ulicy zainicjowanej przez zaskoczonego sąsiada, który wygrał sto euro w lokalnego totolotka. Fakt, że kończy się zapas wina w domu, powoduje wymianę głęboko filozoficznych przemyśleń, jak również nakazuje rozważyć inne możliwości. Bohaterowie zastanawiają się, czy ktoś jest im winien jakąkolwiek przysługę, co ułatwiłoby znacznie życie w sytuacji, kiedy sąsiad wyda całe sto euro w barze na drinki stawiane mniej lub bardziej przypadkowym osobnikom. Ostatecznie, przypomniawszy sobie, że w dniu dzisiejszym odbywa się wyłącznie tzw babskie spotkanie, a nasi bohaterowie nie są babami (tu zaznajamiamy widzów z modną ostatnio ideologią gender, co oznacza, że bez względu na płeć żadne z naszych bohaterów babą się nie czuje, więc nią nie jest – w myśl znanego, podlaskiego przysłowia „myślę, więc jestem”), postanawiają opróżnić ostatnią, ocalałą cudem w lodówce butelkę piwa (piwo w Hiszpanii sprzedaje się w litrowych butelkach – ważna uwaga dla kierownika produkcji, żeby przypadkiem nie przyniósł na plan Tyskiego z dupy jak nic) i zastosować się do polecenia znajomej, która jako poszukująca dla naszej pary cyganów mieszkania wydatnie, acz przypadkowo, przyczyniła się do zaistniałej sytuacji (polecenie brzmiało: nic się nie przejmuj, idź do łóżka ze swoją śliczną żoną i się odstresuj!). 

Tym sposobem CDN…

Mieszkaniowej sagi ciąg dalszy

codzienność :), fotoblog, Hiszpania

Dziś od rana sześć mieszkań do obejrzenia. Pielgrzymka po miasteczku, od jednego do drugiego. Przed wyjściem gotuję ryż na sushi, na wypadek, gdyby poszukiwania się nie udały, będziemy mieli coś na pocieszenie. 

Dzionek słoneczny, piękny, choć nieco chłodny. Zaczynamy od małej chałupki tuż przy Plaza de Espana, nie ma dachu ani wyjścia na patio, ale za to jest czarowna. Ma klimat i niesamowicie dobrą energię. Jest małe, śliczne i po prostu od razu jestem w stanie sobie siebie w nim wyobrazić. Stylistyka wnętrz trochę marokańska, co tym bardziej mnie przekonuje. Nie ma w niej żadnej przesady, meble drewniane, robione ręcznie, nawet kanapa w salonie jest wykuta w kamieniu, bo też i ściany są kamienne, podłoga również. Zakochuję się w tym wnętrzu. Zadaję ostatnie pytanie – niestety nie ma internetu. Żegnamy się z nadzieją, że podłączenie linii telefonicznej będzie możliwe.

Przemierzamy pokręcone uliczki starówki, sprawdzamy ulicę, na której mieści się dom, wolny od poniedziałku, w dobrej cenie. Trzy pokoje, dwie łazienki, dwa piętra – nie potrzebujemy takiej przestrzeni, nie prowadzimy jeszcze pensjonatu. Po drodze zgarniamy dwie panie, które jak się okazuje mają do pokazania dwa mieszkania w naszym budynku. To byłoby mistrzostwo, przenieść się z klatki do klatki. Szybkim krokiem przecinamy mury zamkowe i wszystkie lokalne zabytki, ze śmiechem wkraczamy na własne patio. Mieszkania są okropne, brzydkie, zaniedbane, ohydnie umeblowane. Moja nadzieja na znalezienie czegoś upada, liczę na to, że ostanie trzy mieszkania okażą się lepsze. Chcę szybko uciec od pań, ale niestety moja druga połówka wdaje się w niepotrzebne dyskusje. Zdecydowanie jak na standardy wschodnioeuropejskie tutaj się gada wiele o byle czym, co niewątpliwie ma swój urok, pod warunkiem, że byłabym w stanie rozmawiać o czymś innym, niż o pogodzie i o tym, ile masz lat, co robisz, co jadłeś na śniadanie. Niestety mój hiszpański nie jest jeszcze tak doskonały.

W drodze dzwoni nasza agentka, że ma dla nas coś do obejrzenia, ale nie wie, czy nam się spodoba. Umawiamy się z nią za godzinę, po obejrzeniu kolejnych mieszkań. Na tyłach lokalnego teatru (tak, tak, mamy tu 12 tysięcy mieszkańców, teatr, kino i lokalną radiostację!) wita nas zmęczona życiem pani, która mówi zdecydowanie za wiele, a z tego, co rozumiem, większość to narzekanie. Za bardzo przypomina mi to Polskę. Oglądamy trzy mieszkania w jednym budynku, każde jest inne, żadne nie zdobywa mojego serca. Od biedy mogłabym tu zamieszkać, nie cierpiałabym przy tak fantastycznych widokach z małych okien, ale też nie miałabym zbytniego powodu do szczęścia tutaj. Pani mówi, że mamy się decydować szybko, bo ona ma za chwilę kolejnych chętnych, świetni najemcy, facet jest grafologiem, a babka pisarką z Polski. Tarzamy się ze śmiechu, bo to najwyraźniej jest to mieszkanie, które za chwilę zamierzała nam pokazać Ana, nasz kochana agentka mieszkaniowa. Obiecujemy, że najpóźniej wieczorem podejmiemy decyzję i damy jej znać.

Wychodząc na główny deptak patrzymy na siebie i kiwamy głowami – bierzemy pierwsze mieszkanie. Nie dość, że jest najlepsze ze wszystkiego, co obejrzeliśmy przez cały tydzień, to jeszcze najtańsze. Przypomina mi się pan właściciel, który zaprezentował nam obejście, odpowiedział sprawnie na wszystkie pytania, po czym założył kask i wsiadł na skuterek, szczerząc zęby z radością, bo idzie do pracy. Od razu widać, że pracę lubi, jest kucharzem w jakiejś większej restauracji. Wpadł, wypadł, uśmiechnął się, nie krygował, nie ściemniał, nie łajdaczył. Czysty autentyk, ideał lokalsa. Prosimy naszą koleżankę, która nas oprowadza po tych chałupach, żeby pan się zorientował, czy da się podciągnąć linię telefoniczną i podłączyć internet. Jeśli tak – bierzemy od razu. Idziemy do Any, powiedzieć jej, że już widzieliśmy to mieszkanie, które chciała nam pokazać. Po drodze spotykamy właściciela mieszkania, które miało problem z dachem i które stało się przyczyną naszych mieszkaniowych, nerwowych rozterek. Pan wita się z nami miło i radośnie, zaś jego pierwsze słowa wyrażają szczerą troskę o to, że przez to całe zamieszanie z dachem my nie mamy gdzie mieszkać. Nie wierzę i zarazem jest mi miło, że ktoś się tym wszystkim tak po prostu, po ludzku przejmuje. Chwila rozmowy, żegnamy się już jak przyjaciele. Trzy kroki dalej spotykamy lokalnego artystę, który robi wyśmienite plakaty. Po chwili zwierza nam się, że też bardzo chciałby zmienić mieszkanie na tańsze. Uśmiecham się i proponuję mu mieszkanie, które dwa tygodnie pokazała nam Ana, a które dla naszej gościnnej dwójki było nieco za małe, zaś dla samotnego pana powinno być w sam raz. Najtańsza oferta na rynku, prowadzimy go do Any, żeby mu pokazała lokum.

W domu jemy sushi szczęśliwi i przerażeni ogromem pakowania oraz misją pod tytułem „jak my to wszystko zmieścimy do małego mieszkanka! Dzwonimy do operatora internetu, miły pan konsultant zawiadamia nas, że oni nam podłączą linię telefoniczną wraz z internetem pod tym adresem bez problemów i za darmo. Zatyka mnie i nie mogę w to uwierzyć.  W dodatku okazuje się, że pan nas tak pięknie obsługuje z innego kontynentu, a mianowicie z… Kolumbii! Dzwonimy do naszej koleżanki z tą radosną wiadomością, żeby potwierdzić, że bierzemy to mieszkanie na pewno, ona zaś nas informuje, że jesteśmy już umówieni na odbiór kluczy wieczorem. Oddychamy z ulgą. Życie jest piękne.

Teraz tylko pozostaje spakować trzydzieści pięć par damskich butów, dwadzieścia pięć sukienek i trzy swetry oraz tonę książek i możemy się przeprowadzać. Wszystkich przyjaciół, którzy zamierzają nas odwiedzić, informuję, że mam dla was kącik. Co prawda pokoik jest niewielki, łóżko jednoosobowe, ale zawsze jeszcze jest dostawka, kanapa w salonie i dużo dobrego wina. Jak zawsze damy sobie radę. 

Rafał Meszka

Nasza ulica wygląda mniej więcej tak… Foto nieoceniony Rafał Meszka!

Magiczne miasteczko

codzienność :), Hiszpania

Środa, tydzień temu. 

Oglądamy mieszkania na wynajem, bo postanowiliśmy się przeprowadzić. Znajdujemy idealne lokum, na starówce, odnowione, z wyjściem na dach i pięknym widokiem na zielone okolice. Tydzień później spotykamy się z właścicielem i odbieramy klucze od mieszkania, żeby zacząć przeprowadzkę. Z tej okazji w drodze powrotnej zatrzymujemy się w barze na kieliszek wina. Tam znajduje nas właściciel i ze smutną miną stwierdza, że sąsiadka poinformowała go, że dach należy do niej i my nie możemy z niego korzystać. Tym sposobem mamy mieszkanie bez światła dziennego, bez balkonu i wyjścia na dach. Oddajemy klucze i wypijamy następną kolejkę, rozpaczając, że od niedzieli jesteśmy bezdomni, bo oczywiście wymówiliśmy mieszkanie naszym obecnym właścicielom.

Środa, po południu.

Oczywiście dzielimy się swoim smutkiem z właścicielami baru, bo przecież jesteśmy w Hiszpanii, ludzie ze sobą rozmawiają. Szef szefów mówi, że siostra jego żony ma mieszkanie do wynajęcia, oferuje pożyczenie swojego vana do przeprowadzki, bezpłatnie. Umawiamy się na oglądanie mieszkania za dwie godziny, chwilę potem dzwonimy do znajomej, która ma serce na dłoni i zna całe miasto, a przynajmniej jego połowę, którą teraz zamierza obdzwonić z pytaniem, czy nie znajdzie się dla nas coś ciekawego do wynajęcia.

Środa, raczej wczesną nocą.

Ze znajomą pijemy piwo w barze, mieszkanie obejrzane, wielkie i atrakcyjne, obawiamy się wysokiej ceny. Właściciel baru, jego żona i jego trzech synów obiecuje porozmawiać z ciotką, żeby obniżyła cenę do naszych potrzeb. Tia ma dać znać jutro rano. Pijemy.

 Czwartek, rano.

Dzwoni żona jednego z synów, właścicielka agencji nieruchomości. Niestety cena jest dla nas zbyt wysoka. Dzwoni znajoma, mamy za 10 minut obejrzeć mieszkanie do wynajęcia. Mieszkanie jest daleko i ma jakąś energię smutku i pustki. Nic mi się w nim nie podoba. Robimy rundę po barach, pytamy wszystkich o mieszkanie do wynajęcia. Obdzwaniamy wszystkie wywieszki na domach, że do wynajęcia, znajoma wykonuje tysiące telefonów. Jesteśmy umówieni na oglądanie za dwa dni.

Jesteśmy bezdomni, choć pół miasta jest zaangażowane w poszukiwanie mieszkania dla nas. Obstawiam, że ta historia będzie miała szczęśliwy finał. Czas ucieka, mamy trzy dni na przeprowadzkę. 

Jedno wiem, chcę mieszkać na starówce, z widokiem na nasze piękne, magiczne miasteczko, w którym  ludzie ze sobą rozmawiają i chcą sobie pomagać. I jest się z kim napić.

IMG_0401

Zdjęcie Rafał Meszka

Smuteczek?

codzienność :), Hiszpania, literatura

W nocy padało, po raz pierwszy od miesiąca. Mimo wszystko od tygodnia już zimowa aura, skończyły się upały, zawiało wiatrem z wysp brytyjskich, a taki to wiadomo od razu, że zimny. Nastąpiło przegrupowanie odzienia z letniego na zimowe, swetry, ciepłe skarpy i koce znalazły swoje przeznaczenie. Brak kaloryferów mocno daje się we znaki. Taki to luksus, jak się niektórym wydaje, mieszkania w ciepłym kraju. Może faktycznie są tu tylko dwa sezony – letni i zimowy, rzeczywiście śniegu tu nikt nigdy nie widział i temperatura nie spada poniżej zera. Ale brak ogrzewania w domach, a nawet kominków, sprawia, że jednak ta pora zimowa daje się we znaki. Teraz po prostu trzeba przeżyć cztery miesiące i znów będzie lato. Zacisnąć zęby, założyć dodatkowy sweter i pomyśleć o tym, co było i będzie. I cieszyć się, że nie ma zasp ani zadymek śnieżnych. Bałwana też w tym roku nie ulepię. 

Wystarczy jeden dzień bez słońca i jakoś się robi smutnawo. Miasteczko wymarłe, od połowy listopada do połowy grudnia wszystko zamknięte, ferie zimowe urządzają sobie restauratorzy oraz wszyscy ci, którzy ciężko pracowali w sezonie letnim. Ten spokój sprawia wrażenie, jakby już zawsze tak miało być. Jak sto lat samotności od teraz do końca życia. To prawda, że można teraz bezkarnie wdać się w pogawędkę ze znajomą właścicielką sklepu w trakcie kupowania fasoli i jeszcze dobrych piętnaście minut po, bo nie ma nikogo, kto by się tym niecierpliwił. Niekoniecznie dlatego, że klientów brak, ale też dlatego, że tu rozmowa jest w cenie i nikt nikogo nie będzie karcił za przydługie debaty przy ladzie o niczym. 

Tymczasem dzwony wybijają godzinę nostalgicznie, robi się jeszcze bardziej literacko, kiedy ktoś umiera, wówczas dzwony wydzwaniają swoją melodię odejścia w rytmie pochodu za trumną, nie płaczliwie, z honorem i szacunkiem, z nutą nadziei, że coś się kończy żeby coś się mogło zacząć. Za każdym razem, gdy je słyszę, mam ciarki na plecach i przystaję na chwilę, żeby pobyć, pooddychać i nic więcej. 

I tylko flamenco żal. Na kolejny koncert trzeba będzie czekać do wiosny. Chyba, że gwiazdkowo się rozśpiewają ku uciesze mieszkańców najbardziej umuzykalnionego miasteczka na południu. I nie będzie grubych mikołajów wciskających dzieciom cukierki w centrum handlowym, nie będzie jingle bells, bo tu nie ma świątyni konsumpcji po prostu. Będzie fiesta w barach i gwar wesołych rozmów dochodzący z ulicy. Wszyscy się przebudzą z zimowego snu na chwilę. A teraz koc, drugi koc, kołdra i zasnąć. Zamknę oczy i zapomnę o tym, co po mnie polskimi mackami próbuje sięgnąć bezlitośnie.  Zresetuję mózg, może wreszcie uda mi się myśleć jak andaluzyjka, upraszczając życie i sprowadzając je do tego, co naprawdę ważne.  

Życiowe chujowe jesienne przypadki i jedna dobra wiadomość

codzienność :), literatura

Nie wiem, czy ten polski naród jest jakoś przeklęty, czy po prostu ludzie tak mają, a ja łaskawie, dla dobra mojego zdrowia psychicznego, raczę tego nie zauważać. Bo kiedy w dniu podpisania umowy przedwstępnej na zakup mieszkania potencjalni kupcy nagle sobie uświadamiają, że w okolicy jest problem z parkowaniem i z tego powodu rozmyślają się i jest im oczywiście bardzo przykro, ale liczą na zrozumienie, to ja mam jednak dość jasny opis sytuacji, a także bez problemu jestem w stanie zidentyfikować swoje, związane z tą sytuacją, emocje. 

A więc na pocieszenie – przeczytałam bardzo, ale to bardzo ciekawą recenzję książki, w której znalazło się też moje opowiadanie. Podzielę się, bo dobra. „To dziennik online 30- i 40-latków, ubrany niespodziewanie w szatę drukowanej książki. Ale książki, która niczego nie udaje (a już na pewno powieści, zbioru opowiadań czy antologii). Jej zalążkiem był internetowy projekt literacko-społecznościowy na portalu Bookopen.pl, polegający na prowadzeniu zbiorowego dziennika 30-40-latka. 262 osoby napisały łącznie 455 tekstów, ocenionych potem przez czytelników. To rasowe opowiadania, zwykłe notatki do dziennika, wiersze, a wreszcie przeniesione żywcem z sieci fora. To utrwalona na papierze chwila, która w internecie ginie pod natłokiem innych chwil, składających się z komentarzy, wykrzykników i emotikonów, a tu zyskuje nieśmiertelność. ” – pisze Alex Kuklov na swoim blogu.

I jeszcze tak pisze: „Edyta Niewińska w „One Night Stand” opowiada o byciu singlem nie tyle z wyboru, co w wyniku zrządzenia losu. Ale nie ma tu żałoby czy rozpaczy. Jest noc z przygodnym facetem i smażenie jajek na śniadanie („Właściwie to bez przesady – same się smażą”). Autorka „Kosowa” daje nam przedsmak swojej kolejnej książki – tym razem nie o depresji i zwątpieniu, ale o ucieczce, także w obojętność.”

Sama jestem ciekawa tej książki, jeszcze jej nie mam, swój autorski egzemplarz oddałam mamie. Jak dobrze pójdzie, to książka wraz  z przyjacielem przyleci do mnie na gwiazdkę. Jak dobrze pójdzie, w prezencie na gwiazdkę pozbędę się mieszkania, kredytu i uciążliwych, chronicznie jakby niezdolnych do uczciwości, Polaków. To był powód, dla którego wyjechałam z Polski. To jest wystarczająco dobry powód, żeby tam nie wracać.

Dzień Niepodległości

przemyślenia antropologiczne, wolontariat

W Polsce apokalipsa. Patrzenie na to, czytanie w gazetach, powoduje odruch wymiotny i wtedy odzywa się jakiś głos wewnątrz, że dobrze wybrałam tę emigrację. Przerażający popis nacjonalizmu, a takie rzeczy wiadomo do czego prowadzą… Wystarczy przypomnieć wojny bałkańskie i nie ma pytań. Boję się nacjonalizmu, boję się zjedzonego przez tę chorą ideologię mózgu. Robię, co mogę, żeby ten świat był nieco lepszy, działam w POLSKIEJ organizacji pozarządowej, mimo, że nasze działania jako pierwsze zostały zaatakowane hasłem „ideologia gender” i przyrównane do komunizmu. Rok 2012 w Polsce był dla mnie rokiem homofobii, ksenofobii i dyskryminacji. Z mojej perspektywy polskie media nie mówią o tym, co dobre, informują o samych polskich dramatach. Boję się o tych, którzy w Polsce zostali.

To też mój osobisty dzień niepodległości. Po latach wręcz boju o sprzedaż mieszkania, wreszcie efekty. Przeszłam gehennę z bankiem, próbując skompletować dokumenty niezbędne do sprzedaży mieszkania z kredytem. Z powodu banku straciłam dwóch klientów. Teraz wreszcie udało mi się znaleźć ludzi miłych, rzetelnych i rozsądnych. Jestem przerażona, że jakiś diabeł wyskoczy z tego pudełka i coś pokrzyżuje mi plany, ale zarazem ślę dobre myśli w kosmos, żeby udało się to sfinalizować w ciągu najbliższych czterech tygodni, tak, jak się umówiliśmy. Ta cała procedura, bank straszący co chwila bóg wie czym, sterroryzowały mnie. Marzę o dniu, w którym sprzedam mieszkanie i będę niepodległa. Wyzwolę się od systemu, który lubi trzymać ludzi w strachu i lęku, o wszystko, o cokolwiek. To nie tylko zakończenie toksycznego związku z bankiem, to wyrwanie się z polskiego matriksa. Oczywiście jest też jakiś hiszpański, unijny i nawet pewnie andaluzyjski matriks, ekonomiczny system, który nas więzi i poniewiera, a skala odczucia tego ucisku jest kwestią bardzo osobistej wrażliwości. Nie dyskutuję o tym, czy gorzej ma polski bezdomny umierający na chodniku w Sevilli, bo szpital uznał, że nic mu nie jest i odesłał na ulicę, czy „przeciętny” człowiek, który codziennie znosi fochy szefa, bo musi spłacać kredyt. Gdybyśmy naprawdę mogli wybierać, nigdy nie wybralibyśmy żadnego z tych czy wielu innych, równie przygnębiających scenariuszy. Chcielibyśmy być szczęśliwi i każdy z nas dobrze wie, co go uszczęśliwia. Ostatecznie, kiedy przychodzi chwila próby, okazuje się, że do szczęścia wiele nie trzeba. 

Osobiście mam dziś nadzieję, że za miesiąc będę bez lęku i zupełnie szczęśliwie świętować osobisty dzień wyzwolenia z matriksa. A potem pojadę na szkolenie i jako przedstawicielka organizacji pozarządowej będę opowiadać, jak bardzo język, zwłaszcza język publicznego i medialnego dyskursu, potrafi być manipulacyjny. I jak mnie ktoś zapyta, to powiem, że jestem feministką i wyznaję ideologię gender.